To ten weekend. Ostatni weekend lipca. O tej porze namiot byłby już w bagażniku auta, a Messenger pękał w szwach od wiadomości: „o której będziecie?”, „na którym polu śpicie?”, „o 22:00 widzimy się na schodkach”. Zamiast corocznego zlotu fanów elektroniki w Płocku, mamy jednak epidemiczne problemy i lockdown, jakiego ta branża nie widziała jeszcze nigdy w historii. Branża oparta (stety, niestety) na wspólnym przeżywaniu muzycznych chwil bez absolutnego zachowania dystansu społecznego.
Poczekamy jednak i z jeszcze większym entuzjazmem będziemy się bawić na Audioriver 2021. Nie czas więc na „podsumowania”, ale „wspominać” zawsze można. W końcu to miało być jubileuszowe Audio! Dwóch naszych redaktorów przysiadło wczoraj wieczorem, by podzielić się najbardziej magicznymi chwilami z Płocka…
Dawid Janczar
Audioriverowe wspominki?
Bez nadmiernego kozakowania wydaje mi się, że znajdę ich tyle, co piasku w butach o siódmej nad ranem podczas cyrkowego closingu…
„Kurła, kiedyś to było, nie?”
Czysto januszowe gadanie jednak coś w sobie ma – przynajmniej dla mnie i przynajmniej w odniesieniu do AR. Nie ujmując nic ostatnim edycjom to jednak te, podczas których cena za karnet była nieadekwatna do lineupu (w sensie, że za mało płaciliśmy, a zdecydowanie za dużo dostawaliśmy) były w moim odczuciu najbardziej magiczne.
Czym to jest spowodowane?
Może tym, że wtenczas polskie menu festiwalone nie było tak przesycone. Może tym, że rejestracja zdarzeń i wspomnień opierała się na naszych średnio trzeźwych łepetynach, a nie na tysiącach smartfonów z tysiącami megapikseli, które pięknie wygładzają tysiące wrzucanych na bieżąco ralacji. A może po prostu tym, że ten festiwal od początku miał tak zajebisty klimat.
To w końcu, które Audio było tym najlepszym?
Za sprawą najpiękniejszego w moim życiu muzycznego uniesienia śmiało mogę powiedzieć, że to edycja z roku 2010 jest moim numerem jeden. Main stage, plaża pełna ludzi, skarpa pełna ludzi, potężne nagłośnienie, telebimy z korbiącymi wizualizacjami i maestro LAURENT GARNIER ze swoim LIVE. Nie spodziewałem się, że występ w dużej części będzie przeplatany energetycznymi dubstepami i nie spodziewałem się, że będzie chciało mnie „potargać” ze szczęścia, a tak naprawdę, że mnie potarga. Może wydawać się to trochę cipowate, ale w trakcie orkiestrowego grania „Gnanmankoudji”, a dokładnie gdy wjechała sekcja puzonów zacząłem płakać z radości, i to tak bez pohamowania, łzami pełnego spełnienia. Do dziś pamiętam jaką dumą byłem przepełniony, gdy tydzień po festiwalu na Facebook’owym wallu Laurenta pojawił się status: „Still buzzing after Audioriver Festival”.
Zasadniczo ta edycja była dla mnie muzycznie turbo sztosowa. Dzień wcześniej małe preludium przed live’em francuza popełnił Christian Smith z niewydanym jeszcze wtedy remixem „Flashback”, który okazał się być jedną z najczęściej granych petard roku 2011. Cały jego set był wyjątkowy, a energia Circusa epatowała najczystszą pozytywnością. Co do energii – tej nie brakowało, a wręcz nadbywało podczas najlepszego wg mnie występu DNB na mejnie w historii Audioriver, czyli podczas seta SPORa. „Aztec”, „1up”, „Levitate” czy jego remix „Machine Gun” w połączeniu z wizualizacjami ‚ala „Przyczajony tygrys, ukryty smok” to kwintesencja dramowej błogości.
Wixa na Audioriver?
Wyrazy dozgonnej wdzięczności dla organizatorów, którzy w 2013 roku zapewnili mi występ jednego z moich ulubieńców. Za Flat Erica, za filmy, za to porytę electro i za całościowy obraz osobowy uwielbiam pana Oizo. Co z tego, że zagrał lekko wixujący set, jemu wolno. Pozamiatał sceną główną aż miło. Jeśli, któraś z osób z odpowiedzialnych za lineup będzie to czytać to zwracam się z uprzejmą prośbą… 😉
Co tygryski lubią najbardziej?
Przeciągać imprezę w nieskończoność. After po afterowym afterze zawsze poprzedzony jest oficjalnym closingiem festiwalu. Część z closingów mnie ominęła, część ze względu na stan nieważkości przeszła bokiem, ale jeden pozostanie w mojej pamięci na bardzo długo. Ze stanu energetycznego zera, wypompowanego niczym dętka od składaka do stanu pełnego wigoru superbohatera przeewoluowali mnie podczas Audioriver 2011 berlińscy przyjaciele Pan-Pot. Cyrk oszalał, Tasillo i Thomas w jakiś magiczny sposób pozwolili publice otworzyć jej ukryte czakramy. Pełna moc.
Teraz Michał Mrozek
Ja chyba nie mam takiej dobrej pamięci jak redaktor Janczar, wszystko mi się łączy i plączy w jednej pajęczynie wspomnień, spacerów, kilometrów po plaży i wzdłuż plaży, których w ubiegłym roku zrobiłem 36.
Skoro mój redakcyjny kolega pamięcią ruszył tak bardzo wstecz, to ja nie skłamię, kiedy powiem, że najlepszą edycją Audioriver był dla mnie… 2019 rok. W idealnym punkcie zderzyły się orbity trzech konstelacji. Konstelacji miejsca, konstelacji zmęczenia i klimatu oraz konstelacji ulubionych artystów. Każdy ma swoje TOP30 grajków ostatnich kilku lat. Takie zestawienia się zmieniają, ktoś wypada, ktoś wpada, ktoś wskakuje, a wyobraźcie sobie, że ja „mam fazę” na Lee Burridge’a, duet Bedouin i (od 15 lat?) na Olivera Koletzkiego. I w zeszłym roku… zagrali wszyscy p o k o l e i na closingu sceny Burn. To było sześciogodzinne wymieszanie numerów od Innervisions, Afterlife, Crosstown Rebels i Stil Vor Talent czyli mojego labelowego topu. Holden, Adana Twins, Toto Chiavetta, „Are We?”… Górka numer „dwa” na Burnie z barem bez kolejki, wśród drzew i kilogramami konfetti. Kosmos.
Audioriver swoją drogą…
… a swoją drogą wszystko co dookoła. Nie zawsze organizatorzy Audio są odpowiedzialni za to, co dzieje się w Płocku, ale to (pozytywna) czarna dziura festiwalu przyciąga za horyzont zdarzeń każdego „komu się chce”. Dla mnie Audioriver to mega intensywna sobota, która od lat zaczynała się tak samo… Najpierw impreza On Boat. Jakaś 14:00. Jesteśmy oczywiście wiecznie spóźnieni, wstaliśmy 13:20, biegniemy na złamanie karku, szukamy miejsca cumowania i nigdy nie możemy znaleźć, jeszcze trochę zmęczeni i w ogóle nie w nastroju. Cudem udaje nam się zdążyć. I pływamy od lat na tych łódkach. Nigdy nie wiem czy to bardziej afterparty czy beforeparty, ale pierwsze piwo, drugie, trzecie i znowu rakieta wrażeń kołuje jak pierścień Saturna. Raz w upale, raz uciekając przed burzą, raz w mżawce, raz na wietrze… Uwielbiam moment, kiedy łódka kończy rejs, już przepływa koło molo i cała ferajna za wszelką cenę stara się pokazać „kolejnemu turnusowi”, że zrobiła NAJLEPSZĄ atmosferę.
Co potem?
Potem rynek. Muzyka. Obdzwanianie znajomych i wbijanie się do ich zdobytego z heroicznym trudzie stolika. Piwo, przerwa, a potem digging. To najlepsza giełda płytowa pod słońcem. Co przywiozłem na winylu z Audio? Z tego kiedy grał Nicolas Jaar (2012) „Mi mujer”, z innego Maribou State, kolejny album Bonobo, remiks Svena Vatha „Check Your Buddha”. I kilka odpadków, które w domu nie brzmiały już tak dobrze. Klasyka diggingu. Po co ja to kupiłem?
Niezapomniane chwile…
… to głównie te, których się nie spodziewałem. Na artystach, na których nie czekałem. Na Audioriver (2012) odkryłem Hobo, którego do dzisiaj niezmiernie cenię za produkcje, sety, poczucie elektronicznego humoru i dystans do branży. Czekaliśmy wtedy w Circusie na Villalobosa, a to Hobo live zrobił show nocy. Na Audioriver z otwartymi ustami chłonąłem energię High Contrasta, którego przecież doskonale się zna, ale w natłoku muzyki człowiek ciągnie do namiotów z 4/4. Kiedy złamię zasadę to… ciężko mi już wyjść z tego Hybrida. Lubię (jak pewnie każdy) usiąść też na skarpie i zaskakująco dobrze czuć energię zespołów, na których koncerty nigdy bym się sam z siebie nie wybrał. Pamiętam taki ciąg w 2013 roku. Najpierw Rudimental, potem Dirtyphonics.
Refleksje?
Że się zmieniamy. Muzycznie. I patrząc w line-upy Audioriver widać to doskonale. Kogo wybieraliśmy w 2011/12 roku. Kogo słuchaliśmy w 2016, a kogo wybralibyśmy w 2020. Wybralibyśmy. Taka wyrwa w życiorysie! Cóż. Dla naszego bezpieczeństwa. Nie ma co płakać, widzimy się za rok.