Trochę już jeździliśmy po świecie. (Nieskromni?) Tu i tam. Imprezy klubowe, imprezy halowe, pod gołym niebem, w górach, nad morzem… To co? Pojedziemy gdzieś i w tym roku? Zapytaliśmy retorycznie dawno, dawno temu. I zaczęliśmy szukać destynacji. A opatrzność nad nami czuwała.
Dimensions Festivalem żyliśmy już praktycznie od początku roku. Wybór imprezy i urlopowego celu musiał być dokonany już gdzieś w okolicach marca i kwietnia. A trzeba przyznać, że Chorwacja staje się taką… ambitniejszą Ibizą? Wszystkie liczące się agencje promocyjne organizują festiwale właśnie nad Adriatykiem, a dużych imprez, na których miały grać elektroniczne gwiazdy naliczyliśmy co najmniej sześć.
Po ciężko wywalczonym urlopie, pomyleniu godzin odlotu samolotu, odprawieniu bagażu na ostatnią chwilę (muszę dodawać, że był cięższy niż powinien?) w końcu poczułem jak podwozie odrywa się od ziemi i po stresach do głowy dotarła myśl: „jednak jam jest czterdzieści i cztery”.
Svena Vatha, Villalobosa, Hawtina i Loco Dice’a słyszeliśmy już co najmniej kilka razy w życiu. (Nieskromni?). Line-up Dimensions odkrywał przed nami za to kilku headliner’ów i w zasadzie całą armię nigdy wcześniej nieznanych djów. A armia to bardzo dobre słowo, bo grajków wystąpiło na kilku scenach łącznie… dwustu. (Set każdego z nich opiszę w dalszej części relacji). W powietrzu pachniało więc czymś nowym, odkrywczym, a my czuliśmy się trochę jak inkwizytorzy, którzy jadą poznać nieznany świat Aborygenów. Z szybciej bijącym sercem i z… delikatnym niepokojem.
O tym niepokoju rozmawialiśmy w samolocie, bo sety promujące Dimensions były tak alternatywne, że z radością topiliśmy się w nich na domowych kanapach, ale na urlopie mieliśmy jednak potrzebę dzikiej zabawy… A co jeżeli wszyscy będą grać na 110 bipiemów? Albo na 160? Bo i takie promosy wydawali zaproszeni techno rycerze. Odwrotu jednak nie było. Poza tym wiedzieliśmy (w końcu nasz redaktor był w tej samej lokalizacji na festiwalu Outlook), że miejsce jest bajeczne, więc w razie muzycznego niedopasowania stwierdziliśmy, że posiedzimy w krainie rodem z Disney’a i będziemy zajadać się chorwackimi przysmakami. (Każdą pozycję parówek z keczupem opiszę w dalszej części relacji na Waszą usilną prośbę).
Jak to na wycieczkach, zestresowani turyści z Polski w naszych osobach, wszystko sobie wydrukowali, obliczyli, policzyli i przeliczyli i ze spokojem postanowiliśmy po wylądowaniu samolotu we Włoszech poszukać podstawionego autokaru na festiwal. Ale i do Włoch dosięgnęły macki istnej eventowej machiny, bo to do nas podeszła oflagowana dziewczyna – pytając czy „wy na Dimensions? No to w takim razie tu będzie to, tu macie to, za tyle to i potem tutaj.” Jakieś problemy? Skąd.
Wysiadamy po pięciogodzinnej wycieczce z autokaru i idziemy za tłumem. Jakieś problemy? Skąd. Wszystko klarowne, proszę opaska, jutro trzeba to, tego nie wolno, miłej zabawy. Jesteśmy na polu namiotowym i rozbijamy po ciemku (jest czwarta rano) nasze materiałowe zamki.
Gorące słońce nie daje jednak spać za długo. Wygramoleni z namiotów zostajemy przywitani przez sympatycznie nastawionych bezpośrednich sąsiadów z Anglii i ruszamy na plaże, by zobaczyć pierwszą ze scen. I by jej posłuchać. A plaża jak we Władysławowie – pełno bachorów, psy, wszyscy sypią piaskiem, leci Lady Gaga z samoróbnego głośnika…
A tak bez żartów to woda przejrzysta na osiem metrów, kamieniste brzegi, piękne widoki, radośni ludzie i muzyka, która od razu rozwiała wszystkie nasze wątpliwości! Tak właśnie zawsze wyobrażałem sobie Beach Party! Właśnie tak! Że pływam na materacu po gładkiej jak na jeziorze tafli wody, a na zbudowanej z drewna scenie dj-e grają klasyki od Defected, najlepsze wokal house’y i soul poprzedniej i ówczesnej epoki, numery w stylu „The Sounds Od Violece” Cassiusa, ale także Angie Stone czy Black Box…
A tak poza tym – no to przecież to był festiwal! Nie podoba się na plaży? Tuż obok znajdował się Beach Bar, gdzie w iście hawajskiej atmosferze, na białych kamyczkach, z dachem z bambusa można było poszukać innych dźwięków. Tuż obok. Tuż zaraz. Wszystko tak blisko, a jednocześnie osobno (łącznie z polem namiotowym), że już w części sypialno-wypoczynkowej czuć było atmosferę miasta muzyki. Festiwalowego miasta muzyki, relaksu, drinków i urlopu. Sami młodzi. Głównie Brytyjczycy. W lenonkach i wszystkim tym, co u nich modne, a u nas kiczowate (oczywiście poza wybranymi hipsterskimi lokalami). P.S. Nikogo w kaloszach nie widziałem. (Nie to, żebym był złośliwy, bo sami wielokrotnie pisaliśmy, że bez kaloszków na festiwalu ani rusz. Z tym, że mi chodziło o kalosze prawdziwego łowcy. Albo raczej łowczyni.)
I w zasadzie to Beach Party mogłoby trwać cały dzień i całą noc i uznałbym, że to miejsce to raj na ziemi, a zabawa była przednia. I że warto. A tu jeszcze w zasadzie nie napisałem w ogóle ani słowa o głównej i prawdziwej imprezie.
Bo na terenie festiwalowego miasteczka czułem się trochę jak w średniowiecznej osadzie. Nasze namioty były bowiem u podnóży otoczonego wodą wzniesienia, a na samej górze stał techno zamek. (W ramach ścisłości techno fort). Opuszczone fosy, stare mury, zagłębienia, korytarze, przedsionki, tunele… Do owego techno zamku, by zobaczyć prawdziwych techno rycerzy, trzeba było dojść – przedzierając się dobrych kilkanaście minut przez las (w mojej wizji pełny trolli przypominających Davida Guettę).
Ale po kolei. Zaburzę tutaj chronologię, bo inaczej relacja mogłaby zostać wydana jako czwarta część „Władcy Pierścieni”. Zaczynając od wspomnianej wcześniej sceny plażowej i barowej, wspomniana też leśna ścieżka prowadziła na polanę, na której umieszczono największą plenerową scenę czyli tak zwany „Clearing”. Tam właśnie grały największe gwiazdy, takie jak Model 500, Dave Clarke, Derrick May, Mount Kimbie czy Daphni znany bardziej jako Caribou.
Nas najbardziej zainteresowały jednak występy między innymi Gillesa Petersona. Nie daliśmy rady bawić się do jego nutek przez całego seta, ale Gilles był zdecydowanie sobą. Mieszał swoje wykopane z brazylijskich podróży latino rytmy, dziwne tribale i house’owe brzemiania. I przypomniał nam jak bardzo jesteśmy jednak „czterdzieści i cztery”, gdy w połowie seta chwycił za mikrofon i rzekł: „byłem jeszcze cztery godziny temu w Londynie. Tam jest 10 stopni i pada deszcz”. Uświadomiwszy sobie rozkosz sytuacji i dwudziestostopniową noc, większość słuchaczy rozpięła zamki błyskawiczne w swoich designerskich bluzach…
Gilles grał dobrze, ciekawie, zupełnie inaczej niż inni, ale spragnieni mocniejszego uderzenia nie do końca odnajdowali się na kamienistym parkiecie. Za to cały występ od pierwszej do ostatniej nuty zachwycił w wykonaniu Pantha Du Prince. Jego live był esencją i w zasadzie godzinnym koncertem muzyki elektronicznej. Co prawda, niczym Richie Hawtin w Plastikmanowych show’ach, sprawdzał cierpliwość fanów serwując im chyba z dziesięciominutowy wstęp pełen dźwięków wody, pływających delfinów, kapiących kropelek i odgłosów picia mleka… W pewnym momencie ktoś z tłumu zanucił „Shininh bright like a diamond”… co rozbawiło nas niezmiernie i chyba zmotywowało Panthę, bo dosłownie kilkanaście sekund potem usłyszeliśmy pierwszy beat. A to wiecie co oznacza w takich sytuacjach? Reszta live’a była na tyle zróżnicowana, trochę pompująca i intrygująca, że półtorej godziny z Prince’am zleciało naprawdę błyskawicznie…
Tak jak mówiłem, zaburzona chronologia przeniosła Was na „Clearing” w wydaniu piątkowym i niedzielnym. Właśnie z „Clearingu” można było wybrać sobie kilka ścieżek, które prowadziły do fortu. A tam zabawa trwała w najlepsze w fosie (wąskie przejście, potężne głośniki i ściany wysokości czterech pięter po lewej i prawej stronie…) czyli na scenie „Moat”. Tam prezentowali się między innymi Ben Ufo (jak dla nas zbyt… eksperymentalnie – choć byliśmy na to przygotowani), Mike Dehnert, Surgeon i Blawan (Why they hide their bodies anda ma gara?), a także Ben Klock czy Steffi (techno technem, ale to nagłośnienie i Steffi za sterami wymiotło nas z fosy… Nie ogarnęliśmy tempa).
„Moat” była pierwszą sceną, która „rzucała się w oczy”, a tuż obok po drewnianym mostku, przez inną osuszoną fosę wchodziło się na naszą (jak się później okazało) ulubioną powierzchnię nazwaną „Fort Arena 1”. Tam było technicznie, ale często melodycznie, pompująco, to tam przy wielu numerach robiliśmy „ooo” wychodząc z założenia „znam to, znam to”, oraz robiliśmy też „ooo” wychodząc z założenia „chcę to znać, chcę to znać”.
W Forcie grali między innymi: Mosca, Boddika, Efdemin oraz dwóch gości, których występy w mojej opinii uznałem za najlepsze. Pierwszy raz miałem okazję na żywo słuchać Prosumera i już wiem, że na tym jednym razie się nie skończy. Genialny set. A tuż po nim swoje zagrał Dixon – momentami nieco sennie, ale do tego Dixon już przyzwyczaił swoją publikę i to z kolei jego występ został przez naszego innego redakcyjnego kolegę uznany za Mistrzostwo Świata.
Obok Fortu Areny można było wejść na bardzo podobną scenę, wyróżniającą się kolorowymi rzutnikami, zmieniającymi fort każdego dnia w inne otoczenie. To był Courtyard. Stamtąd baaardzo małym i wąskim wejściem wchodziło się do malutkiego pomieszczenia, w którym niczym w smoczej wieży również zlokalizowana była scena. Scena Dungeon. To w lewo, a w prawo od kolorowego przedsionka bawiłeś się wręcz w studni. Do Ballroom prowadziły wąskie drzwi, a w środku znajdowałeś sześćset osób w pomieszczeniu, z którego nie było ratunku w razie wybuchu pożaru czy terrorystycznego ataku. A nad nami gwieździste niebo i same tylko widoczne kilka metrów od nas podświetlone różnymi kolorami gałęzie drzew.
Muzycznie Ballrom prezentował się podobnie jak w przypadku Fort Areny, ale ścisk nie dawał za bardzo nacieszyć się grą nazwisk, które nie za wiele nam mówiły. Co innego na Courtyardzie. Tam grał między innymi Tom Trago czy Doze. I właśnie tam można było usłyszeć nieco mniej agresywne numery, na pewno szaleństwo wywołał puszczony „Inspector Norse” Todda Terje. Wszystkie więc wątpliwości odnośnie hipserskości festiwalu upadły – i bardzo dobrze, że jednocześnie pozostawiały wybór. Mogłeś być hispterem w fosie i na Arenie słuchając niemieckiego techno, a wybawić się w inny sposób w Courtyardzie i na najbardziej chyba populistycznej scenie zlokalizowanej z drugiej strony i nazwanej Mango Arena. Tam nawet prześmignął nam po uszach „Show Me Love”, ale momentami połączenia house’u, z MC nawijką i technicznym beatem kołysały bioderkami. Wynotowaliśmy sobie między innymi wyróżniającego się Klose One, ale na Mungo prezentował się też chociażby Kode 9.
Mało? Na zewnątrz fortu znajdowała się jeszcze jedna scena plenerowa ze srogim line-upem (chociażby Moodymann), z której wybraliśmy w całości występ jedynie Omara S. No grzech by gość popełnił, gdyby nie zabawiał publiczności swoim remiksem „Feeling You”, ale trzeba przyznać, że ciężko bawić się w plenerze, gdy trzysta metrów dalej znajduje się fort, który wręcz oczopląsuje człowieka i budzi w nim refleksje. Tam czterysta lat temu ktoś walczył o swój kraj i strzelał z armat, a my – pokolenie zabawy, rave’u i dragów przeżywamy w tym samym miejscu największe chwile uniesienia w tym roku podczas wymarzonego urlopu…
Mało? Choć my nie zdążyliśmy dotrzeć na Opening Concert między innymi z Bonobo, to zapewne zasługiwałby on na osobną relację… Odbył się w Puli, gdzie już czysto turystycznie dotarliśmy kilka dni później i zobaczyliśmy świetnie zachowane starożytne koloseum… A po środku areny walk znajdowała się scena… Mało? Nigdy mało. Nie tam.
Wracasz nad ranem. Idziesz spać. Wstajesz. Beach party? Plaża? Beach stage? A może by tak… Boat Parties? O tym jeszcze nie pisałem, a imprezy na łódkach to wręcz integralna część tego festiwalu. Parkiet na pokładzie, rejs po Adriatyku, densy i popisujący się skuterami wodnymi maharadże pływający wokół statku jak planety wokół Słońca. Co tu dużo mówić… High life.
I potem długi na cztery miesiące… Przynajmniej w moim przypadku. Ale powiem zupełnie szczerze, że taki festiwal chociaż raz w życiu chciałem przeżyć. Przekonać się, że można mieć nadmiar zabawy. Zobaczyć jak wygląda festiwalowe miasto. Odchorowywać imprezy przez tydzień. Zrobić sobie przegląd muzyki z wszystkich zakątków Europy. Posłuchać tych, których nie miało się posłuchać okazji. Narobić sobie wspomnień na cały rok. A może na dwa lata?
Dimensions to nie jest po prostu festiwal. Ma tyle „wymiarów”, że w zasadzie nikt, kto tam był, nikogo nigdy nie zapyta o etymologię nazwy. Dimensions to muzyczne miasto, w którym można się zgubić, lub które można odkrywać kawałkami każdego dnia. Którego nie zdążysz w całości zwiedzić. W którym nie można się nudzić. To chyba najlepszy z możliwych pomysłów na wakacje dla słuchających elektroniki. Połączenie wypoczynku, widoków, atrakcji, muzyki i pogody ducha…