Wiemy, że nazwa tego cyklu może budzić kontrowersje. Jak ocenić, czy ktoś jest „nowy” w branży, czy po prostu tworzy swoją fantastyczną muzykę nieco na uboczu? Przyjmuję jednak następujące kryteria. Pytam sześciu znajomych z branży: „ej, znasz pana X”? (Żebym nie wyszedł na idiotę, że przespałem karierę jakiegoś gościa, a potem się nim fascynuję). Potem sprawdzam czy profil na Facebooku tego mojego potencjalnego bohatera nie przekracza takiej namacalnej liczby 10 tysięcy fanów. Powyżej to już jest mainstream.

Nie no, żartuję, ale kryteria muszą być.

Artysta z Danii ukrywający się pod pseudonimem Nandu to jest taki gość, którego produkcje z uwagą, a nawet wypiekami na twarzy śledzę od okrągłego roku.

Rezydujący w Kopenhadze Rasmus Vincent Jensen jest jedną z tych postaci sceny, która swojego talentu nie zamknęła w jednym pudełku. Takich artystów (nawet z mainstreamu) naprawdę jest na pęczki, ale… też lubię ich numery i sety, więc nie będę ich tutaj biczować.

Jest też różnica pomiędzy unikaniem zamknięcia się w tym pudełku, a nieco chaotycznym poszukiwaniem swojej drogi. Takich artystów (nawet z mainstreamu) naprawdę jest na pęczki. (To już wiecie.) Artystów, którzy wydawali wszędzie, a wszędzie po prostu tak o. Było, było, nagrałem, wydałem, ale jestem różnorodny ojacie.

Nandu wydaje taką liczbę numerów, jakby świat miał skończyć się jutro. Żaden z nich nie trafia w ściśle określony klucz. Tak naprawdę to nie zdarza się w elektronice często, żeby mieć aż tak otwartą głowę i z taką łatwością podróżować po różnych krainach.

Rok temu w videosecie „Saturnation” (z wizualizacjami Holgera Wüsta i Roberta Johnona) duet Âme wrzucił jeden track, który stał się dla mnie audiowizualnym hitem tamtego lata.

Jest 46. minuta absurdalnej podróży z kurczakami i Gérardem  Depardieu jeżdżącym w sklepowym koszyku w tle, gdy na scenę wkracza waran z Komodo. Leci orzeł i to jest jakaś niecenzuralnie nieprzyzwoita, sobotnia noc w środku pandemii, gdy niepokój melodii z nietypową stopą kłują w czuły punkt moją elektroniczną wrażliwość. Mijają cztery minuty, a Âme jest już w innym wszechświecie. Tajemnicza tajemnica ucieka i… nie daje spokoju.

Shazam nie ma pojęcia co tam się wydarzyło i trudno mu się dziwić, bo numer nakładem oczywiście wytwórni Innervisions ukazuje się dopiero 6. listopada ubiegłego roku. To „Forever In Our Favor”, część aż sześcioelementowej Epki, którą stworzył… Nandu. Nabieram pewności, że to nieprzypadkowa iskra. EPka jest jeszcze uzupełniona o „Distorted Balance” czyli można pomyśleć typowy, skrojony na 116 beatów na minutę track z podwieszoną pod sufit melodią, która po drugim breakdownie będzie męczyć głowę przez pół dnia. To jednak też trzeba umieć.

I kiedy myślisz, że „Forever In Our Favor” dominuje to wydawnictwo oryginalnością, zderzasz się jak ze ścianą z „The Travelers Antidote”. Numerem z tak nieoczywistą linią melodyczną, podbitą przyjemnie bolesną dla ucha falą przesteru, spływającą jak znieczulenie strzykawką w krwioobieg prosto w dziąsło z taką absurdalnie leniwą niechęcią, jakby jej było naprawdę wszystko jedno…

Reasumując. To jedno z najlepszych wydawnictw wytrówni Âme i Dixona w 2020 roku. Kwintesencja ich atomowo, chemicznej wizji świata prezentowanej na okładkach i bluzach.

I tutaj można pomyśleć: no dobra, Nandu trafia w stylistykę. „Problem” pojawia się wtedy, kiedy oprócz bycia fanem Innervisions lubisz także na przykład wycieczki na pustynię z duetem Bedouin. Są artyści, którzy wydają tracki tylko w tego typu stylistyce (no zresztą z tym amerykańskim duetem na czele).

Odkopujemy sobie więc wydane dla Human By Default numery Nandu z… 2020 roku. Słuchamy „But Only For Now”, od którego wręcz mamy w oczach piach. Festiwalowe granie na 122 uderzeń, które na Burning Manie płonęłoby jak kukła. Ale tylko w ubiegłym roku Nandu dla „Human…” wydał pięć numerów. W „Lightweight Traveller” połączył beduińskie granie z tym, czym zachwycił nas w Innervisions. Żaden problem.

Organic House? Chodzą ploty, że to modne, więc bez żadnego problemu kopenhaski artysta (też w 2020!) wypuszcza np. numer „Not The First” dla wytwórni TAU. W teorii to niby „melodic house”, bo beat jest trochę zbyt „tech”, ale ja słyszę bez problemu ten numer w secie Lee Burridge’a na plaży w Tajlandii. Bardzo dobry numer. Który z jeszcze mocniejszym beatem i szybszym tempem mógłby zawstydzić Bodzina i śmiało śmigać w labelu Afterlife.

Afterlife? Skoczmy więc głową w dół z otwartymi ramionami, oddając się żywiołom i licząc, że to co będzie zachwyci nas do końca, zanim zderzymy się z ziemią i skończy się świat. To była tylko kwestia czasu, kiedy już w tym roku Nandu puścił numery „Going to Mars” dla wytwórni duetu Tale Of Us.

Powiecie: trafił w tryby. Jak dla mnie to niekoniecznie, bo mogę się cofnąć tylko trzy lata wstecz i fascynować się typowo vocal house’owym trackiem „See You” nagranym z Vâlvâ (jest taka literka, żeby było jednocześnie i â i ą?).

Jak możesz spojrzeć na muzykę szeroko, jak masz talent, to jest tylko kwestia czasu, kiedy do Ciebie, jako artysty, dociera, że… z centrum wszechświata spadła na Ciebie boska cząstka. Dlatego ZUPEŁNIE nie dziwi mnie fakt, że Nandu w tym miesiącu wystartował z własną wytwórnią „Out Of Options”.

Ten gość wydaje dopiero (sic!) od 2014 roku, a już ma taką tracklistę. To jest postać pokroju Dixona. Zobaczycie. Będzie w nas pompował optymizm, nadzieję, wolę walki i jednocześnie strach przed przyszłością drążąc korytarze niepokojącymi melodiami.