Po ostatnich wojażach stwierdzam, że prócz urokliwych widoków, wspaniałych zabytków, fajnych lasek z tatuażami i gorących Hiszpanów w Barcelonie jest jedna rzecz, która niegdyś była tak odległa, że stała się najbliższa z możliwych. Nie żebym się przechwalała, ale mam na myśli słynne party z Mobilee na dachu hotelu Silkien Diagonal.

 

Od dwóch lat śledziłam uważnie filmiki na youtube z najbardziej znanych dachów w Barcy. Gdyby było to możliwe mogłabym wejść w komputer, aby tam być. W tym roku, to nie sen na jawie, wreszcie ziściłam swoje pragnienie imprezowe!

Hotel znajduje się zaraz przy najdłuższej ulicy Barcelony – Diagonal i tuż obok specyficznego budynku o kształtach przypominających ….hmmm…po prostu Torre Agbar. Dostać się na słynny dach nie było łatwo. Wszyscy mieszkańcy hotelu mogli bawić się na 10 piętrze hotelu bez najmniejszego problemu, a reszta??? Wystarczyło w miarę wcześnie stawić się przy wejściu ekskluzywnego budynku i zapłacić 20 €. Tak!! Tylko tyle było trzeba, aby poczuć klimat muzycznych ekscesów „dachowej” imprezy. Naprawdę nie było drogo, bo mniej więcej tyle samo trzeba było zapłacić w innym miejscach podczas Off Sonar!

Pierwsze, na co zwróciłam uwagę, to basen. Tak! To ten basen, w którym dOP w zeszłym roku śpiewał do wdzięczącej się dziewczyny „You’ll be my girl”. Na wszystkich filmikach i fotach wydaje się on dość spory, a w rzeczywistości jest o wiele mniejszy. Rozglądając się wokół przeżyłam małe deja vu, pewnie dlatego, że tak często oglądałam filmiki i zdawało mi się, że tu kiedyś byłam. Drinki były dość drogie. Nie ma co, 10 € znikało z portfela w szybkim tempie. Za to kubek przypominał małe wiaderko, a wódki barmani nie żałowali. Prawdziwy, mocny drink szybko przyprawiał o zawroty głowy….! Pierwszy raz na wszystkich eventach barmani wiedzieli ile wódki powinno być w wódce…a że groziło zachwianiem równowagi…cóż! Mówi się, że od przybytku głowa nie boli…gdyby to przetłumaczyć po swojemu, to stwierdzam, że głowa to jednak boli (hehe ) Na szczęście wypaść poza hotelowe barierki było bardzo trudno, więc było bezpiecznie.

>>>Mobilee&Friends@Rooftop – zobacz zdjęcia<<<

Upał doskwierał niemiłosiernie, a człowiek rozpuszczał się jak czekolada w ustach, tyle że w powietrzu. Na to obsługa hotelu znalazła sposób i rozdawała zimne, mokre perfumowane małe ręczniki. Genialny pomysł, od razu można było poczuć się świeżo.

Dzień pierwszy – Piątek!

Ralf Kollmann rozpoczął piątkowe spotkanie z Mobilee. Impreza rozpoczynała się od godziny 14.00 więc fanów przybywało wraz z upływem czasu. Jedna połowa szefostwa Mobilee zagwarantowała wspaniały mix housowo – tech housowych utworów. Uwielbiam utwór Nina Kraviz „Okains” w remixie Sebo K i przy letnio imprezowej atmosferze w wykonaniu Ralf’a brzmiał on jeszcze lepiej. Może nie jestem wielbicielką utworu Steffi „Yours”, ale publika była bardzo zadowolona. Pierwsze lody przełamane, właściwie pierwsze kroki taneczne na dachu zostały postawione. Przyjemne wprowadzenie do reszty tego długo wyczekiwanego dnia. Niesamowite uczucie być w miejscu, na które spoglądało się dotychczas tylko zza ekranu swojego monitora.

Niespodzianką wieczoru, a właściwie specjalnym gościem, okazała się Miss Kittin. Pierwszy raz miałam przyjemność słuchać jej na żywo i mimo że pojawiły się technicznie małe niedociągnięcia, to ogólnie bardzo mi się podobało. Chociaż nad przejściami mogłaby popracować. Świetnie odtworzony Noir & Haze „Around” [Solomun Vox Mix]. Hit jej setu to klasyk lat 70-tych – Chick „I want your love i tym porwała publiczność. Klasyczne disco zeszłego wieku ma jednak swoją siłę przebicia podczas tanecznych wygibasów. W całym mixie było dużo pompującego basu, a energia nie tylko pałała od samej Miss, ale przeniosła ją również na parkiet.

Kompletnie oszołamiające wrażenie zrobił na mnie Rodriguez Jr. Z kilku powodów… pierwszy to zasługa Cari Golden. Nie wiem, czy większość z Was wie, ale to właśnie Cari jest odpowiedzialna za nadanie „ostrości” i hipnotyzowaniem swoim głosem w głośnym utworze Pan Pot „Confronted”. Rodriguez Jr. zaczął swój występ od ich utworu, który ukaże się już w październiku – Music Don’t Lie. Świeta racja! Muzyka nie kłamie i ja też ani trochę w tej relacji! Sam jej głos na początku przeszył mnie do szpiku kości a atmosfera na dachu sprzyjała, aby się rozmarzyć. Świetne intro! Po drugie artysta grał Live, więc dodatkowo wplatał do housowo – minimalowych kawałków grę na pianinie. Towarzystwo już wystarczająco rozgrzane, a po usłyszeniu Kids of Hula i Soledad już kompletnie zwariowało.

No i na koniec długo oczekiwany przeze mnie występ – Pan Pot. Zanim Thomas dołączył do Tasillo, jego druga połowa duetu rozgrzewała wszystkich utworem dOP „Your Sex”! Zrobiło się na tyle sexownie, że kiedy Pan Pot w pełnym składzie pojawił się za dekami, chyba najwierniejsza i najbardziej doświadczona fanka Pan Pot ( pod względem wiekowym) prawie nie staranowała dj’ki. Koniecznie chciała podać im rękę… hmmm…miała dość niesprecyzowane ruchy ( to pewnie działanie tych drinów!), potem czyniła wielkie pokłony o mało nie zahaczając głową o konsole. Miało to jednak swój urok, bo momentami sprawiała wrażenie jakby właśnie przeżywała swój największy orgazm w życiu… muzyczny mam na myśli …choć patrząc na przystojnych chłopaków nie zdziwiłabym się gdyby było inaczej. No coż…każdy przeżywa muzykę na swój osób. Cieszy mnie fakt, że ludzie sporo starsi ode mnie, czują klimat imprezowy i mają świadomość muzyki elektronicznej, czego wielu ludziom młodym brakuje. Ta sympatyczna Pani nie była jednak odosobniona, bo dosłownie każdy był w totalnej euforii i w swoim własnym emocjonalnym świecie. Każdy z dj miał rewelacyjny kontakt z publiką, ale Oni to dosłownie szaleli wraz z ludźmi. Nie było czasu na odetchnienie, non stop nieprzerwalnie orzeźwiający bas dudnił w uszach. Lubię to! Oczywiście „Confronted miało” swoją odsłonę podczas ich setu. Wiedzieli jak dostatecznie podsycić nastrój najbardziej imprezowego dachu podczas tych dni… genialnie wykonali Duft Punk – Rock’n Roll i to wystarczyło, aby wzniecić parkietowe szaleństwo. I co najlepsze, nie tylko tech house leży w ich profilu zainteresowań muzycznych. Jak się okazało Pan Pot udowodnił, że dubstep jest równie mocną muzyczną stroną duetu. W rytm ciężkich basów wszyscy kołysali się jak na jakimś koncercie. To miał być ostatni ich utwór, bo godzina 20.00 wybiła na zegarze. Jednak Ralf na prośbę zgromadzonej wiary wykręcił „number 5” ze swojego telefonu komórkowego i Pan Pot grali aż się nie zaczęło ściemniać. Wieczór zakończyli z Bibio – Lover’s Carvings (Catz N’ Dogz re edit)…

Pod koniec imprezy większość zgromadzonym przyjaciół Mobilee się znała, co chwile ktoś wołał : hola Marta!, Hello! Albo machał do mnie. Straciłam w połowie orientacje kto był kim i w połączeniu z drinkami i nadmiaru „znajomych” jednego wieczoru wszystko mi się pomieszało. Ale uprzejmie uśmiechałam się do „nieznajomych” znajomych. Swego rodzaju to było bardzo miłe uczucie, bo rzeczywiście czuło się jak na jakimś zjeździe rodzinnym … kolejny dowód na to, że muzyka łączy ludzi! O tak!

 Sobota – Dzień drugi!

Jako pierwszy wystąpił Martin Landsky. Zdecydowanie frekwencja tego dnia przewyższała piątek. Nie będę ukrywać, trochę mnie to dziwiło, ale z drugiej strony były w tym czasie imprezy na łodziach i w innych istotnych zakątkach Barcy. W sobotę właściwie się trochę rozluźniło z eventami, przynajmniej w moim mniemaniu. Wracając do Martina, to sympatycznie, housowo i też energicznie, a wpleciony track Sebo K „Mr. Duke (Original Mix)” był perfekcyjnym uwieńczeniem całego setu.

And. Id  w pięknym stylu pożegnał się z Martinem i przy wtórze trąbki rozpoczął swój Live! Generalnie dostałam gęsiej skórki choćby za sprawą “Isalos”. Uwielbiam trąbkę (Tylko proszę bez dziwnych skojarzeń…) i naprawdę tych muzycznych uniesień było sporo, ze względu też na utwór ”I Will Be There”. A “Dirty thirty” już kompletnie wypieścił moje ucho. Niesamowite połączenie trąbki z różnymi odmianami elektroniki, które podczas godziny zaserwował nam And. Id. Moich Och’ów i Ach’ów było dużo podczas tego bezbłędnego mixu. Usłyszeć kawałek “Psychedelic Love” na żywo – bezcenne!

Na koniec wystąpił Sebo K. Jego pojawienie się u władzy konsoli sprawiło, że zabrakło miejsca na parkiecie. Opcją został basen, który został umiejętnie wykorzystany na pokaz skoków, na tzw. bombę lub „ główkę” do wody przez śmiałków pamiętnej sobotniej nocy. Taaaaak każdy miał swoje 5minut, konkurencja dla Sebo K żadna, jednak każdy z nich na youtubie na pewno będzie uwieczniony. Sebo K został Mistrzem wytworzenia niezapomnianego klimatu. Dołożył kilka klasyków, które rozniosło wszystkich na łopatki. Do ognia dowalił przewybornie ( nie przesadzam!) zremisowanym Green Velvet „La La Land”, wiec la La Land śpiewali już wszyscy. I kolejnym ekstatycznym uniesieniem było disco z lat 70tych…po wielkich akcjach poszukiwawczych, dzięki uprzejmości znajomego obwieszam tytuł Tom Trago „Use Me Again„! WOW! Ludzie oszaleli! A kiedy Octave One „Blackwater” rozbrzmiało w głośnikach, był to kolejny stopień do muzycznego piekła. Tylko, że piekło, które stworzył Sebo K było tym, w którym każdy chciał się znaleźć. Z jednej strony – niestety, że impreza zakończyła się o 22.00 a z drugiej – na szczęście nie tak planowo o 20.00. Kończąc ten magiczny wieczór, a przede wszystkim te dwa cudowne dni Sebo K śladem Miss Kitten zapuścił „I want your love”.

Po dziś dzień wszystkie te emocje jeszcze we mnie „żyją”. Po powrocie do szarej rzeczywistości niemalże dostałam „depresji pourlopowej” . Najwspanialsze dwa dni z wszystkich imprez, bo prócz muzyki, to ludzie sami wytworzyli wspaniały klimat. W podziękowaniu dla tych, którzy sprawili, że te dwa dni były dla mnie wyjątkowe i dla tych wszystkich niesamowitych ludzi, których poznałam w tym równie niesamowitym miejscu! Do zobaczenia za rok!