Zielona 5tka albo 6sta ze stacji Grand Central, tablica Crown Hts-Utica Ax i jazda do Union Sq, potem szara „eLka” Canarsie-Rockaway Pkwy w kierunku Brooklyn do stacji Jefferson Street. Złote rady od Google Maps, bez których istniałaby szansa pozostania bezdomnym w nowojorskim metrze. Totalnie na pierwszy rzut oka pokręcona siatka, nieintuicyjna, naszpikowana pułapkowymi ekspresami, które omijają nagle osiem stacji i lądujesz na środku Brooklynu, co zdarzyło się także nam już drugiej nocy pobytu.
Tamtego popołudnia jednak chcieliśmy pojechać na Brooklyn „z własnej woli”, a konkretnie do klubu 99 Scott Studio.
Brooklyn to według moich obserwacji inne miasto. Inna rzeczywistość. Już jakiś czas temu zauważyłem, że gwiazdy piszą o swoich występach zaplanowanych w miejscu „Brooklyn”, jakby celowo omijając fakt, że to „tylko” borough Nowego Jorku? Chyba wiem o co chodzi. Już na wspomnianej stacji Jefferson Street zaskoczyły mnie wpadające do metra śmieci, a wychodząc z kolejki od razu rzuciła się w oczy niska zabudowa, która zszokowała po kilku dniach wędrówek wokół 60 piętrowych wieżowców. Nie zrozumcie mnie źle, na Manhattanie też są śmieci i niskie kamienice, ale wychodząc na „światło dzienne” Brooklynu od razu czujesz inny klimat. Tak jakby ta majacząca w oddali dobrze znana panorama była takim skansenem, a żyłoby się właśnie tu, kilkanaście kilometrów dalej.
Kilkanaście godzin wcześniej właśnie na Manhattanie bawiliśmy się w jednym z klubów dzielnicy Chelsea. Wybraliśmy amerykańskiego producenta Secondcity, bo wymyśliłem sobie, że Nowy Jork to house, poza tym to Amerykanin i wszystko zgrywało mi się w jedną całość. Noc w Chelsea Music Hall była przyjemna i… to chyba tyle.
Wracając do tematu: coś w tym jest, że Brooklyn ma inny stan skupienia. Niedzielna podróż na trzymającym ciągle hangoverze i po sobotniej wizycie w Chelsea, była zupełnie inną emocją. Jakby kolejka zawiozła nas do innego kraju, tak różne są światy przed wejściem do metra przy Grand Central na Midtown na Manhattanie, a potem po wyjściu na powierzchnię przy Jefferson Street w Brooklynie.
Od klubu dzieliło nas jeszcze dziesięć minut spaceru po opustoszałych, niedzielnych ulicach. Mijaliśmy wielkie na całe ściany murale, porzucone chyba w 1984 roku samochody zaparkowane obok normalnych aut, wyglądające mimo wszystko zachęcająco hipsterskie knajpy oraz kawiarnie obok zupełnie niezachęcających parkingów wielkich hurtowni, na których stały te przeraźliwie olbrzymie tiry jadące chyba potem do Arizony przez Meksyk. Drut kolczasty, siatka, a obok owszem kilka osób, które robiły Instastory przy graffiti. Nie było więc „niebezpiecznie”, ale umysł podpowiadał co innego, bo tak właśnie wygląda „Murica” oczami ignoranta, który naoglądał się zbyt dużej ilości Netflixa ze złym detektywem w tle.
(to screenshot Scott Ave z Google Maps, do klubu w lewo, gdybyście szukali)
Jesteśmy blisko klubu, nie wiem ile metrów, bo Google przelicza mi wszystko na mile i w lot tego nie łapię. Jest 16:00, 24. kwietnia, skręcamy w ostatnią uliczkę, na której stoi zdezelowana i popisana graffiti ciężarówka bez szyb, nad nią kładka nad torami, wtedy podchodzi do nas mężczyzna. „Acid?” pyta i pokazuje na rozłożony stolik jakby był na rybach. Trochę jesteśmy onieśmieleni, ale bez dramatu, bo w okolicy kręci się już techno rodzina. Widać z kilometra. Beat słychać z kilometra.
Wchodzimy wąską bramką, pokazujemy bilety i dochodzimy do momentu imprezy, który zawsze mnie zadziwia. Po niewytłumaczonych, nakręconych wizjach, chwilowym wyobcowaniu, poczuciu niepewności i zagrożenia, pytaniu „co ja tutaj robię”, przechodzimy długim tunelem na patio i… czujemy się jak w domu.
Nie ma większej różnicy między publiką w Europie, a w Stanach. Totalnie zapominamy, gdzie jesteśmy, idziemy do baru, dookoła uśmiechnięci ludzie w różnym wieku. Dla nas, trzydziestokilkulatków jest idealnie swobodnie, wszystko gra, zaczynamy chłonąć atmosferę 99 Scott Studio.
Niedzielne aftery (oficjalnie nazywane „day sessions”) mają swój niepowtarzalny klimat. Szybko wiesz, czy masz dość weekendu, czy właśnie rozpoczyna się jego najlepszy moment. W twarz świeci nam na tym patio wiosenne słońce, jest chłodno, ale tłum powoli się rozgrzewa i stąpa z nóżki na nóżkę na dużym placu, tuż obok wspomnianej kładki przez tory i tuż obok jakiegoś sklepu ze sprzętem budowlanym. Nad głowami wiszą więc wysięgniki i sztuczne ramiona obok kontenery morskie, nie widać stąd wieżowców, tak naprawdę moglibyśmy być w Bydgoszczy. Patio ma swoje własne nagłośnienie, więc łapiemy promienie i… zapachy pizzy z foodtrucka ustawionego pod płotem. Wszystko gra. Kończy się set Minka, zaczyna grać Magdalena. Delikatnie przyspiesza, organizatorzy z Tekksupport podkręcają soundsystem. Z głośników leci świeżo wydany track.
„Chowamy” się z patio do przemysłowej hali, gdzie umieszczona jest scena. Słońce powoli zachodzi, a jego promienie wpadają przez szyby do środka i mieszają się ze stoboskopem, kurzem i dymem. W środku też dwa, prowizoryczne bary, superszybka obsługa, karta, tip do kubeczka. (Dla ciekawskich: dwie Stelle 0,33 to koszt rzędu 25 dolarów). Ludzie coraz bardziej rozluźnieni, parkiet powoli się zapełnia, popołudniowa atmosfera niekończącej się imprezy jest tak gęsta, że można ją ciąć nożem. Ktoś zagaduje mnie o wzory Keitha Haringa na mojej bluzie (w końcu Nowy Jork!), „rozmawiamy” przez kilka chwil, ale wiadomo: jest głośno, nikt nikogo nie słyszy, uśmiechamy się jednak porozumiewawczo jak to na techno, przybijamy piątkę.
Wychodzimy ochłonąć na patio, gdzie grupa ludzi próbuje jakiegoś artystycznego breakdance’u do techno, wszystkich to interesuje, ale nikogo to nie obchodzi, jeśli wiecie co mam na myśli. Czujemy się powoli zmęczeni weekendem, przez chwilę kiełkuje myśl, żeby odpocząć i dać sobie spokój, kiedy z tym wiosennym, brooklyńskim powietrzem, zapachem przemysłowej dzielnicy, kurzem spod sufitu, dymem z wytwornicy, zaczyna się mieszać „Age of Love”. W absolutnej ciszy od beatu i z ciarkami na rękach wsłuchujemy się w klasyczne „Come on, dance with me, move your body and lots of beats”… Decyzja jest jedna. Nieważne jak jesteś zmęczony, zostaniesz do końca.
Zaczyna się na poważnie. Sono i „Keep Control” w remiksie Artbatów, potem grają swój remiks „Hypercolour”. Patrzę, że na puszce mam biały pył, wszyscy zaczynają spoglądać w górę i cóż się okazuje? Że sypie się z sufitu. Nie będę dopisywał ideologii, że były to kawałki tynku czy drewna, wolę wierzyć, że to po prostu kurz, ale stojąc obok dźwiękowców też widać było ich skonfundowanie. Miałem oczywiście wrażenie, że potem skręcili trochę bas, ale to pewnie brooklyńska legenda. W końcu mimo, że to warehouse, to jednak klub i to nie był pierwszy event w tym miejscu.
Znajomym jednak opowiadam, że byłem na takim techno, że się sufit sypał.
Duet Artbat, w otoczeniu akcentów wspierających Ukrainę, takich jak wszechobecne małe flagi naszych sąsiadów, czy żółto-niebieskie stroboskopy, kontynuował przelotkę przez swoje numery („Flame”) i remiksy, puszczając także afterlife’owy „Running” Anyma. Te śpiewane breakdowny w tym miejscu mnie onieśmielały.
If I only could,
I’d make a deal with God,
And I’d get him to swap our places
Toć to wszystko człowiek zna, w samochodzie wydaje się to wszystko takie już banalne, cały gatunek melodic techno czasami mam wrażenie, że zjadł swój ogon, a potem słyszę takie „Running” w niedzielę o 19:30 w hali z drewnianym sufitem w Ameryce Północnej i czuję się tak, jakbym odkrył tę muzykę w 1999. To jest właśnie magia elektroniki, będącej muzyką i czymś jeszcze. Muzyką z dodatkiem czasu, miejsca, szczyptą okoliczności, potęgą mocy, zapachem powietrza, wizji ulatującej z breakdownem duszy pod sufit jak dron, patrzącej na rzeczywistość znad uniesionych rąk.
I na tym skończę, bo nic bardziej emocjonalnego już nie napiszę.
Dodam tylko, już tak ogólnie, że Brooklyn Brooklynowi jest nierówny, bo Bushwick, gdzie znajdują się „wszystkie” modne ostatnio kluby to inna historia niż Dumbo, gdzie człowiek czuje się po prostu jak turysta. To też inna historia niż żydowski Williamsburg oraz hipsterski Williamsburg, gdzie obok nas siedział w knajpie koleś, jedną ręką palił wielkiego jak miotła bata, a drugą jadł wielką jak księżyc pizzę.
Poniedziałek. 15:30.
Człapię po Metropolitan Museum of Art, szukamy równowagi, stoję i wpatruję się w jednego z ulubionych malarzy Puala Gauguina i jego „Sjestę”. Obok Van Gogh, Monet, widać każde pociągnięcie. Stajemy razem przy „At the Lapin Agile” Pabla Picassa.
„O, to my na techno”.