Mogłoby się wydawać, że festiwale ze zróżnicowanymi gatunkami muzycznymi nie są w stanie zbudować całościowego i spójnego klimatu. Coś w tym jest. Mogłoby się wydawać, że taki efekt ciężko osiągnąć również w przypadku festiwalu z szeroko rozumianą muzyką elektroniczną – tutaj także nie sposób się z tym nie zgodzić – bo jaki wspólny mianownik miałby mieć np. entuzjasta muzyki house z entuzjastą hardstyle’u, czy wielbiciel techno z wielbicielem electro swingu? O dziwo odpowiedzi nie trzeba szukać zbyt daleko, bo zaledwie 30 kilometrów od naszej południowej granicy, w trzecim największym czeskim mieście – Ostravie.
To właśnie w tym mieście, a dokładnie w dzielnicy Dolni Vitkovice znajduje się gigantyczny kompleks poprzemysłowy, gdzie do lat 90-tych działały prężnie: huta, kopalnia i elektrownia. Jak wykorzystać nieaktywne i pordzewiałe: konstrukcje, zbiorniki, rury o niesamowicie pięknej, industrialnej urodzie? Po pierwsze przekształcić je w muzeum – Centrum Techniki i Technologii.
Po drugie zagospodarować ten teren, rozmieścić na nim dwanaście soundsystem’ów i sprawić by ta niezwykła przestrzeń była łącznikiem dla zgoła odmiennych fanów muzyki elektronicznej. Zadanie trudne… Czy organizatorom udało mu się podołać?
Vítejte na festivalu Beats for Love!
Choć festiwal rozpoczął się w środę, ja ważąc siły na zamiary wystartowałem w czwartek. Odbiór akredytacji i wejście na sam teren nie zajęło więcej niż trzy minuty. Po przejściu kilkunastu kroków moim oczom ukazała się pierwsza scena, jak się później okazało najlepiej nagłośniona i oświetlona. Scena, na którą u naszych południowych sąsiadów kładziony jest największy nacisk… Nie znam nacji, która jest bardziej zwariowana na punkcie drum’n’bass’u niż Czesi.
Po złapaniu bardzo pozytywnego klimatu, przyszedł czas na rozeznanie terenowe – gdzie, co, jak.
Idealnym wsparciem dla wszystkich imprezujących była dedykowana, wypuszczona kilka dni przed festiwalem aplikacja. Za jej pośrednictwem mogliśmy sprawdzić podstawowe informacje odnośnie: miejsc parkingowych, cen biletów, ochrony, pierwszej pomocy, campingu, noclegów czy afterparty. Lineup zawarty w apce przedstawiony był w jasny i czytelny sposób, niemniej najbardziej przydatnym udogodnieniem była dokładna mapka eventu współpracująca z GPS’em!
Ogromna przestrzeń festiwalowa nie pozostawiała złudzeń – musieliśmy się ukierunkować na konkretne trasy, sceny, stanowiska z napojami, gastro i co bardzo istotne punkty TOI TOI. Jednym z największych plusów festiwalu było to, że przy kilkudziesięciotysięcznej frekwencji praktycznie nie było kolejek czy to do wejścia na teren imprezy, czy do wyżej wymienionych stref.
Pomimo tego, że Czesi to liderzy w spożywaniu piwa na świecie, sprawna obsługa i mnogość stanowisk nie pozwalały spragnionym festiwalowiczom czekać zbyt długo. Standardem tego festiwalu są wielorazowe, plastikowe kubki z dizajnerskimi grafikami. Dodatkowo przy każdej „piwiarni“ mieliśmy możliwość zakupu ziołowego napitku z jeleniem w logo. Ceny bardzo przystępne, piwo 0,5L 45 CZK = 7,50 PLN, szot Jagera 25 CZK = 4,20 PLN.
Czas zostawić kwestie organizacyjne, czas zająć się tym co tak naprawdę istotne czyli muzyką.
Ku mej uciesze dwie sceny – house i techno (na których spędziłem najwięcej czasu) były położone w bliskiej odległości i przemieszczanie pomiędzy nimi było bezproblemowe. Ku mojemu smutkowi ta druga, sygnowana marką, która sponsoruje już praktycznie wszystko co nietuzinkowe, zawiodła moje oczekiwania.
Red Bull Presents Techno Stage okazała się sceną przechodnią tzn. przez jej środek, w poszukiwaniu innych scen/gastro/toalet co jakiś czas przetaczały się kilkunasto/kilkudziesięcioosobowe grupy festiwalowiczów rozpychając tańczących i tworząc lekki kocioł. Co do nagłośnienia – było akceptowalne – choć niestety odstawało jakością od pozostałych scen.
Nadszedł czas by w końcu zakotwiczyć w jakimś miejscu na dłużej. Padło na scenę opisaną powyżej, która mimo wszystko, najbardziej „dodawała skrzydeł”. Swojego seta właśnie rozpoczynał ORBITH – doświadczony, czeski DJ, który świetnie radził sobie z utrzymywaniem poziomu track’ów, tempem i płynnymi przejściami. Grał na tyle dobrze, że nawet nie myślałem o zmianie środowiska na inne. Kawał solidnego techno, na bardzo duży plus.
Czwartkowy wieczór prócz tego, że miał być swego rodzaju rozeznaniem, miał też w swojej „ramówce” personę, która była moim celem numer jeden całego festiwalu. Żywa legenda, crème de la crème techno i jedyny przedstawiciel tego gatunku na ING Love Stage (main) – SVEN VATH.
Jako prawilny entuzjasta wolnej przestrzeni do tańczenia staję trochę na uboczu. Netsky kończy seta, czekam aż hordy fanów dnb opuszczą przestrzeń przed sceną główną. Pojawia się on, 55-cioletni stary wyga – pierwszy track, drugi track… Na mojej twarzy pojawia się najszczerszy, błogi uśmiech szczęśliwego człowieka, uśmiech który nie schodzi z niej do końca seta. Po kilku chwilach nie wiedząc jak i dlaczego, jestem praktycznie pod sceną, gdzie ku mej radości mam pełną swobodę by móc dać ponieść się magii…
Magiczna podróż, do której zaprosił papa Sven w żadnym wypadku nie była jednowymiarowa. Rotacja brzmień melodyjnego, surowego, minimalistycznego techno nie pozwalała ani na moment wrócić do realnego świata. Przekrojowość selekcji kawałków była absolutnie perfekcyjna. Patrice Bäumel – Roar w remixie Adana Twins, Daniel Avery – Diminuendo (Luke Slater Remix), Legowelt – Disco Rout (Younger Rebinds Remix), Rebuke – Jump Ship to tylko kilka perełek którymi uraczył nas założyciel wytwórni Cocoon Recordings. Prawdziwą „truskawką na torcie” był jednak closing track: Fairmont – Gazeboo (Patrice Bäumel Remix). Ten moment to zdecydowanie pełnia szczęścia. Chciałoby się rzec – chwilo trwaj, niestety Sven zdejmuje system, podnosi vinyl i macha nim do rozradowanej publiki – tak jak przystało na starą szkołę, całego seta zagrał właśnie z czarnych płyt.
Szkoda, że organizatorzy nie wynegocjowali trochę dłuższego występu, Półtorej godziny było ok, ale podwojenie tego czasu byłoby idealne. Absolutny numer 1 Beats4Love.
Powrót na scenę Red Bulla, końcówka seta dwóch Hiszpanów w żółtych maskach – THE YELLOWHEADS. Niby fajnie, niby nie. Chyba po prostu nie potrzebowałem tego wieczora kolejnych wrażeń muzycznych. Wracam, regeneracja i wyczekiwanie kolejnego dnia festiwalu.
Trzema najważniejszymi piątkowymi celami były występy: CLAPTONE’a, THOMASA SCHUMACHERA oraz naszego rodaka DEASa.
Zanim o samym występie zamaskowanego fachmana muzyki house kilka słów o samej lokacji, gdzie występował. W przeciwieństwie do moich wcześniejszych narzekań odnośnie sceny techno, House Cool Stage była przygotowana znakomicie. Po pierwsze – była na uboczu, nie było problemu z przemieszczającymi się ludźmi. Po drugie – przestrzeń do tańczenia była bardzo duża, zero problemów z tłokiem. Po trzecie – nagłośnienie w pełni dawało radę.
Czy przy takich warunkach coś mogło pójść nie tak podczas występu jednego z headlinerów festiwalu?
Ano mogło i tak w moim odczuciu się niestety stało. Set całościowo oceniam jako przyzwoity jednak może się to po prostu wiązać z moim zamiłowaniem do muzyki z taktem 4/4. Jeden z moich festiwalowych kompanów zauważył, że Claptone to trochę taki Parov Stelar house’u. Trochę, fakt.
Bo pomimo niezliczonej ilości trąbek, puzonów czy saksofonów zawartych w puszczanych przez niego kawałkach całości było daleko do kompozycji wspomnianego wcześniej Austriaka. Grał apatycznie, raz po raz zmieniając tempo, całość była totalnie niespójna. Plusem był ciekawy re-edit „Samim – Heater”. Ostatni kawałek… Jak jego rodak kończący Aaronem każdy możliwy występ tak i Claptone z uporem maniaka kończący każdy set „No Eyes”… Uff.
Poddać się znużeniu? Nie ma mowy, szybkie przenosiny. Red Bull prezentuje techno – reaktywacja. Za sterami z uśmiechem od ucha do ucha, czerpiący radość z grania polski reprezentant – Karol Mozgawa aka DEAS. Konkretny, bezkompromisowy set. Bez jeńców, bez kalkulacji. Publika nie próbowała stawiać oporu, taki klimat zdecydowanie przypadł jej do gustu. Ten występ zasłużył sobie by wylądować na moim subiektywnym, festiwalowym pudle. Na najniższym jego stopniu, ale jednak.
Tuż za podium uplasował się niemiecki DJ i producent, jeden z pionierów gatunku – THOMAS SCHUMACHER. Pomimo tego, że selekcja utworów jak i jego umiejętności techniczne stały na bardzo wysokim poziomie, nagłośnienie nie wyrabiało podkręcanych przez niego tonów niskich. Głośniki w niektórych momentach po prostu „pierdziały”. Przez to radość z słuchania takich bangerów jak: „Stella” czy „Embody” została troszkę zwichrowana.
Za piątkowy closing set sceny techno odpowiedzialna była lokalna zawodniczka – DENYSA. Znakomicie wywiązała się z powierzonego jej zadania. Bez najmniejszej tremy przejęła stery po poprzedniku ze zdecydowanie większym doświadczeniem, jak gdyby nigdy nic porwała publikę do dalszego szaleństwa, nie dając im chwili wytchnienia.
Sobotnie plany prócz jednego występu nie były skonkretyzowane. Miałem czas by dokładniej pozwiedzać teren festiwalu.
Muzyka, która w Polsce jest już chyba dość mocno zapomniana (nie kojarzę festiwalu, który w ostatnim czasie miałby ją w swoim lineupie ) w Czechach miała dedykowaną scenę tylko dla siebie. Zmierzając w jej kierunku w głowie przewijał mi się tekst – „Breakbeat music, sick djs…”. Nietrudno domyślić się o jaki gatunek chodzi. Scena mała, mało oblegana, ale na bardzo duży plus, że organizatorzy nie zapominają o fanach połamanych dźwięków.
Czas zwiedzania przeplatałem z tuptaniem, głównie na House Cool Stage gdzie w sobotę ‚rządziły i dzieliły’ reprezentantki płci pięknej. Bardzo przyjemne granie oraz umiejętność utrzymania publiki w klimatycznej euforii zaprezentowała NORA EN PURE.
Priorytet wieczoru to występ LEWISA FAUTZI. Portugalczyk kilkanaście minut przed końcem bardzo przyzwoitego seta TENSALA przysiadł w rogu djki… Nagrywał, obserwował… Tak jakby próbował rozczytać, czego publika oczekuje od tej imprezy. Okazał się genialnym analitykiem, prawdziwym mistrzem budowania i utrzymywania klimatu. Podczas półtoragodzinnego przeglądu muzyki techno najwyższych lotów, nie zasłyszałem choćby jednego błędu technicznego, niepotrzebnego dźwięku, czegoś co odbiegałoby od tej harmonijnie spójnej całości. Wszystko perfekcyjnie zaplanowane, od początku do końca – niczym El Profesor z La casa de papel. Na upartego można by się dopatrzeć tej samej analogii w urodzie obu panów ;). Miejsce numer dwa całego Beats For Love!
Końcówka imprezy to coś czego bym się po sobie nie spodziewał… Scena o którą nawet nie myślałem zahaczyć finalnie okazała się taką, która nie pozwalała mi się zatrzymać w tańcu. Ciężko określić dźwięki tej podróży ale to coś w stylu ‘przyśpieszonego’ acid techno. Klimat i wystrój sceny PSYTRANCE zrobił na mnie wielkie wrażenie.
Podsumowując: Beats for Love to festiwal, na który warto się wybrać, a zdecydowanie warto jeśli jesteście z południowej Polski. Np. z Katowic do Ostrawy można dojechać w ciągu godziny. Sam festiwal nie należy do najdroższych, zarówno karnety jak i ceny na miejscu są bardzo przystępne. Atmosfera jest bardzo przyjazna – ciężko policzyć ile piątek zbiłem w ciągu tych trzech dni. Lokalizacja tworzy klimat globalny, natomiast każdy może bezproblemowo wkroczyć w enklawowy klimat danej sceny i czerpać z niego to co najlepsze.
Trywialnie brzmiące sformułowanie: każdy znajdzie coś dla siebie, w odniesieniu do Beats For Love pasuje idealnie. Miejmy nadzieję, że w przyszłym roku aura będzie tak samo sprzyjająca i festiwal pobije kolejny rekord frekwencji, przy dużym udziale polskich festiwalowiczów. Ahoj!
Autor: Dawid Janczar