Odkąd pojawiły się pierwsze informacje odnośnie nowego projektu festiwalowego o dźwięcznej nazwie FEST, z zaciekawieniem śledziłem kolejne newsy przekazywane nam przez organizatorów – czy to odnośnie lineup’u, czy samych kwestii organizacyjnych tego wydarzenia. Z miesiąca na miesiąc, z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień wszystko zaczynało wyglądać jak perfekcyjnie rozplanowane i przygotowane przedsięwzięcie, o skali która zdecydowanie wykracza poza ramy ‚standardowej’ imprezy masowej. Czy moje przedfestiwalowe odczucia pokryły się z festiwalową rzeczywistością? O tym dowiecie się z tej relacji…
(Zdjęcie organizatorów)
Zanim jednak o samym wydarzeniu, skupmy się na etymologii słowa, które padnie w tym festiwalowym meldunku dobrych kilkanaście razy.
Historia Górnego Śląska ściśle związana jest germanizacją mającą swoje początki już w czasach średniowiecza. Jedną z jej konsekwencji jest to, że „Ślůnsko godka” zawiera wiele poniemieckich naleciałości, i tak FEST (z niemieckiego) jako przymiotnik znaczy – dobry, mocny, solidny, porządny, a jako przysłówek dobrze, mocno, w dużym stopniu. Natomiast drugie znaczenie wywodzi się z polskich, dawniejszych czasów gdzie FESTem nazywano uroczystość, święto. Oba te znaczenia ‚lekko’ nakreślają nam jaki efekt zamierzali osiągnąć inicjatorzy tego zamieszania – ekipa Follow The Step. Zaczynamy!
Zacznijmy od terenu festiwalu, który nie został wybrany przypadkowo. Park Śląski jest jednym z największych parków miejskich w Europie. Gigantyczna powierzchnia o wielkości 620stu hektarów dawała organizatorom niezwykle duże pole manewru w planowaniu rozmieszenia: scen, namiotów partnerskich, stoisk promocyjnych, stref gastro, stref sanitarnych i wszystkich zaplanowanych wcześniej atrakcji . Z drugiej strony była też jednak dużym wyzwaniem – jak tak wielki obszar zagospodarować by w każdym kątku, festiwalowicze mogli znaleźć miejsce dla siebie.
Wyzwanie podjęte, efekt niezwykle zadowalający, wręcz efekt WOW.
(Zdjęcie organizatorów)
FEST miasteczko z FEST kolorowymi plamami (taki wątek przewodni towarzyszył oprawie graficznej) pojawiającymi się na każdym kroku. Mnogość i różnorodność iluminacji, dzięki którym późna noc wydawała się czasem przedwieczornym, a co za tym idzie pomagała oszukać zegar biologiczny i zmęczenie. Masa foodtruck’ów. Multum stoisk z alkoholami w tym strefa wina. Strefa fashion. Wystarczająca ilość toalet, a w tym takie kontenerowe, o podwyższonym standardzie. Tor wakeboard’owy. Strefa chill & relax.
Ciężko było wyeksplorować wszystkie atrakcje ponieważ zwiedzanie ze względu na rozpiętość terenu zabierało trochę czasu, a ten czas zdecydowanie wolałem poświęcić temu co tak na prawdę podczas festiwalu jest dla mnie najistotniejsze czyli muzyce.
Zanim o samej warstwie artystycznej kilka słów o stronie technicznej. Fest Main, Coke Tent, Silesia Stage – może nie spędziłem na nich zbyt wiele czasu, ale nagłośnienie i naświetlenie każdej z tych scen było fest dobre, a co za tym idzie radość ze słuchania znanych lub mniej znanych artystów konkretnie spotęgowana.
Fajnym rozwiązaniem było wyizolowanie scen stricte elektronicznych i rozmieszczenie ich na kręgach tanecznych: największy – Smolna: Krąg Taneczny oraz dwa mniejsze, niemal bliźniacze – RABAN stage by 175BPM oraz ASTRAL stage by Goadupa.
O ile oświetlenie kręgu Smolnej było idealne, o tyle skądinąd bardzo dobre nagłośnienie kwadrofoniczne miało jeden mankament – w przypadku przepełnionego środka sceny, podczas tuptania gdzieś z tyłu bądź boku – nagłośnienie trochę się „rozjeżdżało”.
Scena RABAN mimo dosyć surowego wystroju miała dość srogie nagłośnienie, co dla spędzających czas w strefie chill (pufy, palety, hamaki) za sceną ASTRAL mogło być uciążliwe – niestety soundsystemy trochę się gryzły.
Dekoracje, wystrój, iluminacje samego kręgu jak i terenu wokół sceny ASTRALnej były dla mnie czymś co niesamowicie radowało moje oczy! Zdecydowanie najlepsza oprawa wizualna.
Warto wspomnieć o pewnym banale, banale, który w przypadku festiwalu obywającym się na świeżym powietrzu jest niezwykle istotny… Tak, chodzi o warunki atmosferyczne. Te ku uciesze organizatorów były perfekcyjne – słoneczko za dnia, w miarę ciepłe wieczory i poranki. Skoro okoliczności były tak sprzyjające, nie pozostaje nam nic innego jak tylko radować się muzyką.
Niestety ani mnie, ani niezliczonej ilości fanów nie było dane radować się z występu (w mojej opinii) największego headliner’a festiwalu – Wu Tang Clan. Zespół odwołał koncert, co zapewne było dużym ciosem dla organizatorów. Warto jednak zdawać sobie sprawę z tego, że takie sytuacje się zdarzają, a organizatorzy nie mają wpływu na wszystko i wszystkich. Na tyle ile to możliwe wybrnęli z sytuacji sprowadzając zastępstwo w postaci ScHoolboy’a Q oraz dając możliwość zwrotu biletów rozżalonym sympatykom nowojorskiej legendy.
Czas przejść do tego co było mi dane usłyszeć. W pierwszej kolejności garstka występów, które usłyszałem poza scenami elektronicznymi. Nie doszukujcie się jakiejkolwiek chronologii, to po prostu część wspomnień spoza kręgów.
„Jestem pewien, to jest dla mnie proste: ZIP’owe projekty okażą się owocne…” choć to zwrotka w oryginale nawijana przez Jędkera, dla Sokoła okazała się prorocza… Już pierwszy numer zapewnił mi niesamowitą podróż sentymentalną, a gęsia skórka długo nie chciała opuścić mego ciała. Trudno uwierzyć, że płyta „Masz i pomyśl”, z której pochodzi utwór „Jeszcze będzie czas” ma już 19 lat! Kolejny utwór to już coś czasów teraźniejszych – „Pomyłka” z wokalem śp. Andrzeja Zauchy. W namiocie Coke kotłowało się niemiłosiernie, publika szalała. Trochę, żałowałem, że nie poświęciłem temu koncertowi więcej czasu. Śledząc późniejsze relacje energia tylko wzrastała, a sam Sokół czerpał wiele radości z swojego występu. Raperowi na scenie towarzyszył DJ Kebs oraz Ras w roli hypeman’a.
Więcej czasu poświęciłem innemu raperowi, którego twórczości nie znałem – Rejjie Snow. Występ na scenie Silesia zaskoczył mnie dość mocno. Nieszablonowe bity, mieszanie stylów nawijki – momentami słyszałem Rakaa z Dilated Peoples, momentami coś pokroju Dizzee’ego Rascal’a, by później usłyszeć wokal w stylu The Weeknd. Nie brzmiało to jak imitowanie tylko jak świadome wykorzystanie swoich zdolności wokalnych. O dziwo leniwe flow, które prezentował przez większość występu, wywoływało u publiki największą euforię. Artysta godny sprawdzenia i polecenia.
Pozostając w rapowym klimacie… Pozwoliłem sobie na odrobinę szaleństwa i przesłuchanie całego występu jednego z headliner’ów FEST Festivalu – Jadena Smith’a. Jako, że nie jestem psychofanem, ani nawet fanem jego twórczości, nie pchałem się pod scenę, tylko zająłem wygodne miejsce za ogromniastym telebimem umiejscowionym z tyłu głównej sceny, który pozwolił śledzić mi sceniczne poczynania tego młokosa. Muszę przyznać, że radził sobie całkiem nieźle. Zastanawiam się czy powtarzane kilkukrotnie: „Poland I love you” to była czysta kurtuazja, czy faktycznie tak mu się podobało. Świadczy to jednak o tym, że mimo młodego wieku podchodzi profesjonalnie do swojego rzemiosła i pracuje na to by być „…just an icon living”. Minus to długość koncertu, wydawało mi się, że jak szybko zaczął, tak szybko skończył. Jako fan czułbym się trochę zawiedziony.
Czas przejść do faktycznej destynacji mojej fest podróży – kręgów tanecznych, a w głównej mierze największego kręgu sygnowanego nazwą warszawskiego klubu Smolna. Tutaj pozwolę sobie zachować kolejność chronologiczną bo godziny występów danych artystów miały istotne znaczenie.
Piątek:
O zacne otwarcie zabawy na scenie Smolnej zadbał Kiasmos, a dokładnie połowa duetu w postaci Janusa Rasmussena. Rozpisanie jego seta na początku imprezy to strzał w dziesiątkę. Spokojne budowanie klimatu, wędrówka przez trochę bardziej niszowe gatunki elektroniki, momenty solidnego uderzenia, chwile stonowania. Całość spójna, budująca w nas pozytywne nastawienie, pozwalająca zachować pokłady energii na dalszą część tego wieczoru. Takie preludium do zbliżającej się intensywności. Utwór, który dość dobrze odzwierciedla ten występ to zagrany przez niego Hodge – Signal.
Kolej na Kollektiv Turmstrasse. Jeśli mnie wzrok nie mylił za konsoletą jak w przypadku Kiasmosu pojawił się tylko jeden z członków duetu – Christian Hilscher. Wtenczas krąg był już wypełniony po brzegi entuzjastycznie reagującą publiką. Lekkie i przyjemne granie przeradzało się w kompozycję o coraz to większym natężeniu dźwięków. Mimo tego set ten był ciszą przed burzą, która miała się niebawem rozpętać. Track, który pozwolił mi się rozpłynąć w błogim zawieszeniu to zagrany mniej więcej w połowie seta Damian Lazarus & The Ancient Moons – All I Need To Get High (Ae:ther Dreaming Dub Remix).
Około godziny 23:20 swój live’owy set up zaczął rozkładać ten, którego występu oczekiwałem najbardziej. Rzadko pozwalam sobie na nakręcanie się przed jakimś występem bo lepiej pozytywnie się zaskoczyć aniżeli negatywnie zawieść ale przypadku Reiniera Zonnevelda miałem przekonanie graniczące z pewnością, że będzie to jedna z najpiękniejszych muzycznych podróży tego roku.
Wybija północ i rozpoczyna się trwająca dwie godziny chwila… Chwila radości, uniesień, euforii… Chwila , bo wszystko wokół było jakby poza mną, a dwugodzinny techno live zleciał mi jak z bicza strzelił. Czułem się jak wampir energetyczny wysysający energię z Reiniera, okazało się że młody Holender ma nieskończone pokłady pozytywności i dla nikogo tych dobroci nie zabraknie. Cały czas na pełnej mocy, cały czas z pełnym uderzeniem i cały czas z niesamowicie solidnym techno. “Shining – Filth On Acid Hard Remix”, “Acid Overdose” czy track wyprodukowany wspólnie z Christopherem Coe i Carlem Coxem – “This Is Our Time (Live Filth Mix) “- to tylko część bangerów, które zatrząsły rzeźbami otaczającymi krąg taneczny. Końcówka to live mix wkręcanego kilkukrotnie podczas całego występu “Hard Gaan” z “EHT”, niesamowite połączenie, którego do tej pory nie słyszałem. Szczerze chciałbym poznać zawodników, którzy są w stanie przetrwać w całości 10-cio godzinny live tego uzdolnionego producenta – zasuwanie w narzuconym przez niego tempie wymaga nie lada kondycji.
Przez długi czas nie mogłem wyjść z podziwu nad tym co się wydarzyło, długi czas dochodziłem do siebie , na tyle długo, że old-fashioned techno set w wykonaniu Marco Bailey’a przeleciał mi w lekkiej zadumie i lekkim “wycięciu”. Z tego przyjemnego zawieszenia wybudził mnie dopiero ostatni track tego wstępu – System7 – “AlphaWave ( Plastikman acid house remix )”. Niesamowity mocarz – majestatyczny , dostojny, napędzający. Napędzający do przetrwania ostatniego tego dnia występu na scenie gdzie królowała muzyka techno.
Konstantin Sibold – bo to jemu w udziale przypadło zamykać piątkową zabawę – z niejednego pieca chleb jadł i niejeden closing grał. Od początku seta miał patent jak wykrzesać ostatki sił z pozostałych w kręgu reve’rsów. Lekko ‚pompująca’, radosna house’owa/tech house’owa selekcja przeplatana ‚bujającym’ techno była sukcesem sama w sobie, dodać do tego niebanalne umiejętności techniczne i mamy closing niemal perfekcyjny. Kilka perełek z jego seta: David Amo & Julio Navas & Mar T – “People From Ibiza (Main Floor Mix)”, Anna – “Spectral”, WhoMadeWho – “Hi & Low (Konstantin Sibold Acid Mix)”, Dosem – “Externalizer”. Ostatnim utworem i idealnym zwieńczeniem niezwykle udanego, pierwszego dnia festiwalu był “Ghetto Kraviz (Regal 303 Remix)”. Czas na regenerację.
Sobota:
Sobota rozpoczęła się dla mnie od niezbyt pozytywnych wieści… Vaal z przyczyn zdrowotnych oraz Vitalic z powodów osobistych nie dotarli na FEST Festival. Szczególnie zasmucił brak obecności tego drugiego – byłem ciekaw jak na żywo wypadnie jego materiał spod aliasu Dima. Dołożenie polskiego duetu DUSS plus wydłużenie seta Oxia’i musiało zrekompensować straty.
Sobotnią, muzyczną ucztę w największym kręgu tanecznym rozpocząłem od występu Catz ‚N Dogz. Greg & Voitek jak to mają w zwyczaju – porwali. Pełna swoboda, pełen luz. Idealnie płynący groove. Mimo niezliczonej ilości wspólnych występów, za każdym razem bawią się muzyką, czerpiąc z tego wspólną radość i dzieląc się tą radością z publiką. Bardzo miłym gestem w kierunku fanów nieobecnego Pascala Arbeza było zgranie przez nich sztosowego utworu PauloR – Spaceship (Vitalic Remix).
Po ich występie przyszedł czas na francuskiego Dja i producenta – OXIA. To właśnie podczas jego występu odczułem mankament rozjechanego nagłośnienia. W pewnym momencie zastanawiałem się jak to możliwe, że taki gość, tak niesymetrycznie galopuje… Po wyłapaniu o co chodzi, nie potrafiłem się przemóc i odpuściłem jego seta, aby zebrać siły na ostatni techno akt FEST Festivalu.
Naładowanie baterii przed występem Virginii było jedną z moich najlepszych festiwalowych decyzji! To jak porwała, utrzymywała i nie dała się wyrwać z wiru tańczenia, co było niesamowite. Zgrane przez nią Eats Everything – Space Riders już na wstępie nakreśliło nam w jakim kierunku będzie podążać jej set. Solidnie, intensywnie ale z przeplotem dającym raz po raz chwilę wytchnienia rozpędzonym i zatraconym w tańcu festiwalowiczom. Jazz 303 spod ręki Joey’a Beltrama bujący jak nigdy, niesztampowe wpasowanie w całość FJAAK – Turn It Up, przelot przez kwaśne brzmienia od Mike’a Dearborna – An Acid Memory. Niby stylistyka mocno rozrzucona, ale jednak całościowo kleiło się to wyśmienicie. Dwie pierwsze godziny jej seta były petardą, w ostatniej sukcesywnie zaczęła sugerować nam, że czas powoli kończyć zabawę i udać się do domu… Dla mnie to minus, wolałbym by sekwencja była odwrotna, a zakończenie z mocnym przytupem. Mimo tego chylę przed nią czoła i dziękuję za niezwykle energetyczną przejażdżkę.
O dziwo koniec seta Virginii nie okazał się końcem muzycznych wrażeń tego pięknego, niedzielnego poranka. W tym miejscu muszę wspomnieć o rzeczy, która to piękno zaburzał,a a widok był aż niesmaczny… Plastik, plastik, wszędzie plastik – czy to w kręgu czy poza nim. Nie jest to jednak jakiś problem, którego nie da się rozwiązać 😉
Tego problemu nie dało się zauważyć w ostatnim bastionie festiwalu – ASTRAL stage by Goadupa. W tym miejscu wyrazy uznania za poszanowanie terenu dla wszystkich, którzy spędzali tam większość swojego czasu.
To właśnie tam miał miejsce faktyczny closing całego eventu. Nie wiem jak, ale udało się wynegocjować przesunięcie zakończenia grania o dwie godziny!
To mój trzeci festiwal w tym roku, gdzie mogłem odwiedzić scenę PSY-TRANCE. Za każdym razem podoba mi się coraz bardziej. Klimat tam panujący jest unikatowy, przyjacielski, pozwalający czuć się bezpiecznie.
Nie jestem znawcą ani tej swoistej kultury ani muzyki samej w sobie, ale ciało samo podpowiadało mi, że jest to coś za czym warto podążać. Nie zamierzałem się opierać. Piękne zakończenie pięknego festiwalu…
FEST FESTIVAL już podczas pierwszej edycji zbudował coś na co pracuje się latami ciągłego rozwoju. W mojej opinii FEST ma szansę stać się jednym z najjaśniejszych punktów na festiwalowej mapie Polski. Myślę, że organizatorzy mają świadomość co i jak można poprawić bo wbrew pozorom do perfekcji jeszcze daleko. Ciekaw jestem, czy dzięki temu wydarzeniu słowo FEST wykroczy poza granice Śląska i przyjmie się w mowie potocznej całej Polski 🙂 Do zobaczenia za rok!
Tekst: Dawid Janczar