Kluboterapia po raz kolejny pojawiła się w Instytucie Energetyki.

Słowem wstępu… Tak się życie poukładało, że nikt z redakcji w Warszawie nie mieszka. Dlatego mimo wszystko na stolicę patrzymy nieco innym okiem. Pamiętam jak kilka lat temu każdą zagraniczną gwiazdę muzyki elektronicznej można było „obskoczyć”, jeżdżąc albo do Warszawy, albo do Poznania, albo do Wrocławia czy Sopotu… Ciężko stwierdzić kiedy to się stało, ale w końcu możemy być dumni. Jako Polacy. Nie wiem czy to przez drugą linię metra, czy przez polepszenie koniunktury, czy może Niemcy i Hiszpanie zaczynają się nudzić elektroniką i DJe szukają nowych rynków zbytu. Tak czy siak z jakimś 5-7 letnim opóźnieniem dotarły do nas czasy, kiedy można się złapać za głowę. Tylko w ciągu ostatnich miesięcy stolicę odwiedzili/odwiedzą (tak z głowy): Maya Jane Coles, Miss Kittin, Bjarki, Seth Troxler, Gorillaz, Laurent Garnier, Bonobo, a taki set Ten Wallsa, klub Smolna potrafi ogłosić w zasadzie kilka dni przed wydarzeniem, choć mogliby to pompować od marca.

Warszawa jest w końcu jak stolica. I ma Instytut. Kolejny as w rękawie. Do którego przyjeżdża kolejny as roku 2017 czyli Richie Hawtin, jedna z najbardziej rozpoznawalnych, chyba już nawet wręcz popkulturowych postaci sceny.

To właśnie Instytut. Miejsce dla nieWarszawiaka ciągle w jakiś sposób magiczne. Ursus? Gdzie to? Wsiadamy do Ubera około pierwszej w nocy. Za kierownicą Ukrainiec. Pyta jak skręcić, jak dojechać, my nie do końca wiemy, choć byliśmy już na miejscu dwa razy. Skręca z drogi szybkiego ruchu, jest „in the middle of nothing” i zastanawia się, czy zaraz nie zatrzymamy się i nie wytniemy mu nerki kradnąc samochód. Jest w końcu 1 w nocy. Z daleka widać bunkier. Pisaliśmy to już i napiszemy jeszcze raz. To miejsce jest kosmiczne. „Co tu się dzieje?” pyta kierowca na do widzenia. „Nielegalny rave” rzucamy na odchodne i widzimy w jego oczach błysk fascynacji.

 

Co nowego w okolicy? Przede wszystkim trzy sceny. Główna w głównym budynku, scena klubu Luzztro w namiocie i jeszcze jeden budynek udostępniony „dla zwiedzających”, taki „Instytut Mini”. Podobne kosmiczne oprzyrządowanie, wysoki strop, całkiem mocne nagłośnienie i stoboskopy, które ze względu na mniejszą przestrzeń były bardziej atrakcyjne niż nawet na scenie głównej. Randomer nie oszczędzał nikogo, wpadliśmy jeszcze potem na ekipę Abstrack Division. W zasadzie ten „mniejszy” budynek (zdjęcie powyżej) już zaspokoiłby smak niejednego klubowicza. A obok wszyscy mieli jeszcze wersję „maxi” w postaci sceny głównej.

 

Organizacja? Trzeba przyznać, że na poziomie festiwalowym, bo to w zasadzie już przecież nie impreza, a festiwal. Trzy sceny, naprawdę dużo miejsca, nawet dla tych, co wolą postać nieco z tyłu, miejsce na odludziu czy strefa gastro. Tego paskudnego, drogiego, nieskoprocentowego piwa w plastiku nie dało się uniknąć, to trochę cieniem może rzucać się na „stolicę” i nasz kraj, ale prawo jest prawem. Tego nie ominiemy. Wstawilibyśmy też nieco więcej tych foodtracków, w końcu w Warszawie takie miejsca jak „Nocny Market” pokazują, że jedzenie to sposób spędzania wolnego czasu. Fajnie się „je” między setami.

Rozgrzewka rozgrzewką, ale w końcu nagle otwierają się wrota przybytku. Z małych, standardowych drzwi, przez które wchodziło się jak do domu, hangar stoi otworem. To robi takie wrażenie jak przesuwane ściany podczas Time Warp w Mediolanie. Muzyka zaczyna się co prawda mieszać na podwórku, ale to nie ma znaczenia. I tak czas schować się w środku, gdzie równo o godzinie 4:00 zaczął grać Richie Hawtin.

 

Jak zagrał? Nam bardziej podobał się live Mathewa Jonsona, który opanował scenę od godziny 3 do 4. Nie będę się jednak silić na recenzowanie techno. Co mam Wam powiedzieć? Że było energetycznie? Każdy kto był, wystawił sam cenzurkę muzyce Hawtina, jeden lubi te numery, inny lubi inne. W taki oto dyplomatyczny sposób napiszę więc, że mnie nie porwał. Choć bezapelacyjnie to jednak jest jedna z największych gwiazd sceny, która smaży od kilkunastu lat najlepsze produkcje w branży. I dobrze, że mogliśmy także Richiemu pokazać i pochwalić się kosmicznym miejscem, zwłaszcza, że z jego perspektywy tłum ludzi i otwarte drzwi hangaru pozwoliły witać niedzielny poranek pięknym wschodem słońca.

 

Co do tego tłumu to opinie są podzielone. Z wieloma osobami dało się sympatycznie porozmawiać w kolejce, wielu było wyraźnie zajaranych muzyką, nie brakowało fanów Hawtina, którzy zapewne tańczyli w zeszłym roku na Audioriver. Jeszcze jedno jest pewne. Słowa „słucham techno, więc ubieram się na czarno” nie są przesadzone. No i czasami warto też postać i posłuchać muzyki, a nie trzaskać jedną fotkę za drugą na Instagrama. Techno technem, ale wolę to jako muzykę, a nie zjawisko popkulturowe. Na szczęście „przebierańca” wyłapałem na terenie imprezy tylko jednego i mam nadzieję, że czuł się nieswojo. To już wolę tych na czarno.

 

Instytut do wizytówka Warszawy i Polski. Miejsce i wieczorem, i w nocy, i o poranku cały czas robi wielkie wrażenie. To taki mały polski Melt poprzecinany liniami wysokiego napięcia. To festiwal. Muzycznie organizatorzy zawsze ściągają headlinera, który uzupełnia miejsce. Widok przesuwanej konsolety na szynie przy zmianie DJa też potwierdza tezę, że to organizacyjna, najwyższa liga. Czekamy na jesienną wersję wydarzenia. Dobrze, że organizatorzy nie robią tej imprezy co dwa miesiące. Przynajmniej każdy zgłodnieje. I o to w tym wszystkim chodzi.