Koleje Śląskie, relacja Cieszyn – Katowice, w pociągu pojawiają się pierwsze osoby, które śmiem podejrzewać o podróż w imprezowym kierunku. Odnowiony przed siedmioma laty dworzec kolejowy w Katowicach wita solidnym przeludnieniem, tym razem nie mam wątpliwości – większość z tych „turystów” przybyła do stolicy Śląska by tego wieczora świętować i celebrować… Aura iście jesienna: dżdżyście, mgliście, ponuro. Czy warto tym się przejmować? Przecież finalny cel podróży zapewni schronienie, ciepło i alienację od tego niesprzyjającego środowiska. No niby tak, ale najpierw trzeba tam dotrzeć. Śpiesznym krokiem, wraz ze znajomymi podążamy w kierunku alei Korfantego. Po drodze zahaczamy o lokal z którego dobiega całkiem przyjemna muzyka. Parę piwek, gaworzenie, w tle dj zgrywający klasyczne house’y. Jednak tym razem nie celujemy w „wolmo”, tym razem chcemy „szypko” i jak się później okazało to były nasze ostatnie chwile z muzyką oscylującą w tempie 120 bpm.
W końcu docieramy na miejsce. Pojawia się on – majestatyczny, dostojny, mieniący się kolorami purpury Spodek. Nasza ostoja, miejsce gdzie spędzimy dziesięć najbliższych godzin na wcześniej wspomnianym „wycięciu” od szarej rzeczywistości. Tłumy ludzi, potężny bas docierający ze środka oraz dumnie powiewające sztandary zawieszone wokół głównej kopuły zwiastowały, że czeka nas czas wyjątkowy. Pora rozpocząć ceremonię MAYDAY Poland „20 YEARS”.
Pierwsze wrażenie po wejściu do środka? Wow, ile tu jest ludzi! Co więcej rozpiętość wiekowa była zaskakująca – śmiało można przyjąć zakres co najmniej dwóch pokoleń. Nie ma się temu co dziwić – dwudziesta edycja zobligowała do przybycia nawet tych najstarszych, tych którzy zdzierali trampki podczas pierwszych katowickich rave’ów. To właśnie słowo rave jest tutaj kluczem. Czymże jest właśnie wspomniany rave? Dla każdego to może być coś innego, inaczej przyjęta forma. Tak naprawdę to temat rzeka, temat na osobnego bloga. W dużym uproszczeniu – to co zastałem wewnątrz Spodka to „międzypokoleniowe połączenie dwóch szkół”. Z jednej strony to dinozaury techno (oczywiście w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu) reprezentujące old-fashioned rave style, a z drugiej strony to młode wilki wytyczające nowe ścieżki techno tułaczki. Tego wieczora Mayday był dla wszystkich. Każdy miał możliwość znaleźć coś dla siebie, znaleźć swoje miejsce gdzie mógł się czuć swobodnie, bezpiecznie i przede wszystkim gdzie mógł zatracić się w muzyce. Konkludując – to ciekawe połączenie, jak i samą dwudziestą edycję Mayday Poland pozwolę sobie mianować jako: New Rave Order.
„Zatracić się w muzyce” – w mojej opinii to kwestia najistotniejsza, to swoiste spoiwo tych dwóch wyżej wspomnianych szkół. Tegoroczny line-up jak najbardziej sprzyjał temu zatraceniu. Postaram się pokrótce przybliżyć Wam jakie muzyczne kierunki obrałem tego wieczora i poranka: kto zaskoczył, kto zniesmaczył a kto był nijaki.
Mawia się: „nieważne jak zaczynasz, ważne jak kończysz”. Dla mnie impreza rozpoczęła się wyśmienicie co sugerowałoby, że zakończenie to będzie jakaś totalna petarda… Za tak wspaniałe rozpoczęcie odpowiedzialny był Ali Shirazinia aka Dubfire, który występował na „Arenie” czyli głównej scenie niedzielnej imprezy. Do tej pory kilkukrotnie miałem okazję zobaczyć jego poczynania na żywo i dość sporą ilość setów spod jego ręki przesłuchałem w domowym zaciszu. Piszę o tym dlatego ponieważ zostałem w lekkim szoku po tym co wyczyniał w katowickim Spodku. Od początku do końca: z pełną intensywnością – mocniej niż się spodziewałem, z techniczną gracją (to akurat standard), z idealnie skrojonym nagłośnieniem, które było wtenczas czyściutkie i w pełni zadowalające. Podczas całego seta roztańczony i uśmiechnięty. Można odnieść wrażenie, że doświadczenie zrobiło swoje, a Ali okazał się być mistrzem adaptacji do nowego środowiska. Zaskoczenie duże bo nie spodziewałbym się, że w jego repertuarze znajdą się kawałki takie jak: Dax J – „Tenshun”, Scan X – „Alien Symphony (Keikari Remix)” czy closing track, którym sprawił mi największą radość – track który nie znika z mojej playlisty od niemal roku – Deep Dimension – „So 1992 (Radio Slave & P.Leone Remix)”.
Pod koniec jego seta na parkiecie zaczynało się robić coraz ciaśniej. Dopiero później uświadomiłem sobie, że o północy planowane jest laserowe show z hymnami Mayday w tle, do uczestnictwa w którym organizatorzy zapraszali na długo przed rozpoczęciem wydarzenia. Friends of Mayday to potężna, wielodzietna rodzina, która okupowała strefę wytyczoną dla artystów. Sama Arena była wypełniona po brzegi a w euforię wszystkich obecnych wprowadzała charakterystyczna muzyka puszczana na wykręconym do granic możliwości nagłośnieniu. Ciekawe doznanie audio-wizualne choć audio jednak nie do końca w moim guście.
Nie do końca w moim guście i nie do końca moja bajka to występ „ojca założyciela” cyklu Mayday – Maximiliana Lenz aka Westbam. Jednak z szacunku dla osoby i dokonań niemieckiego producenta postanowiłem zostać na części jego seta. Muszę przyznać, że takiej euforii i entuzjazmu nie zaobserwowałem podczas żadnego innego Mayday’owego występu. Parkiet i trybuny pełne, a czas gdy zagrał np. jeden ze swoich szlagierów Agharta to czyste szaleństwo. Owacje, które zaserwowała mu publika tylko podkreślają jaką markę zbudował i jaki szacunek zdobył przez wszystkie lata swoje działalności (a trochę ich na koncie ma).
Pozostały czas w którym występował Westbam, przeznaczyłem na standardowy festiwalowy rekonesans. Udało mi się odwiedzić nową scenę: The Twenty Floor. Miejsce dosyć kameralne, przyzwoicie nagłośnione i okraszone dość prostymi wizualizacjami. Tak przygotowana scena, z tak dopasowanym line-up’em to ukłon organizatorów w kierunku reprezentantów wcześniej wspomnianej „starej szkoły”. Dla wielu to pewnie niezapomniana podróż sentymentalna. Największym plusem tej sceny było bez wątpienia podłoże. Przyjemna w „stąpaniu” wykładzina była totalnym przeciwieństwem średnio przyjaznej, klejącej posadzki znajdującej się na terenie Spodka. „Efekt zwiększonej przyczepności” to pokłosie (chyba) rekordowej frekwencji – po zakończeniu imprezy od organizatorów otrzymaliśmy informację, że było nas łącznie 13-cie tysięcy. Taka liczebność spowodowała, że ochrona nie była w stanie upilnować ancymonów wnoszących piwo na płytę sceny głównej. W miarę upływu czasu ilość plastiku na płycie zwiększała swoją objętość lekko utrudniając tańczenie. Końcówka imprezy to jak się można domyślać średnio estetyczny widok. To jeden z większych mankamentów imprezy, ale tutaj współodpowiedzialność ponoszą, i ci którzy są odpowiedzialni za całe zamieszanie, i ci którzy w tym zamieszaniu uczestniczyli. Kolejny mankament to już jednak kwestia zależna wyłącznie od organizatorów. Mowa o braku wysokoprocentowych napitków i średniej jakości piwa. Wiem, że porównania potrafią dość mocno zirytować, ale mimo wszystko muszę powiedzieć, że konkurencyjne eventy potrafiły zorganizować napoje z większą ilością procentów dla wszystkich uczestników, nawet dla tych którzy nie mieli wykupionej wejściówki VIP.
Wróćmy jednak do warstwy muzycznej i występów kolejnych wykonawców, których zabookowali dla nas organizatorzy. Kolejna występująca osoba to w mojej opinii ewenement charakteryzujący się jednym z największych progresów popularności ostatniego roku/dwóch lat. Amelie Lens – młoda belgijska DJka i producentka mimo tego, że jest doceniana przez organizatorów najbardziej prestiżowych międzynarodowych festiwali gdzie odgrywa rolę headlinera, dość mocno polaryzuje słuchaczy i wielbicieli techno. Jedni potrafiliby pisać poematy o jej uroku, umiejętnościach technicznych i selekcji tracków, drudzy będący w opozycji nie są w stanie zrozumieć jej fenomenu i twierdzą, że jednak nie do końca zasługuje by być na takim topie. Ja w tym przypadku zdecydowałem się przyjąć pozycję neutralną czekając na rozwój akcji i na to czym słynna „Amelka” planowała tego wieczora uraczyć mnie jak i wszystkich licznie zebranych pod sceną.
Postawa neutralna to i dość neutralnie, a zarazem lapidarnie ocenię jej występ: podobało mi się, ale nie był to występ o którym będę opowiadać potomnym. Dość laicko w odniesieniu do muzyki techno może brzmieć określenie monotonny, ale taki w moim odczuciu był jej set. Jednakże podobnie jak w menu Atelier Amaro, w tym secie było parę „momentów”. Na uwagę zasłużył sobie przede wszystkim jeden z nich – elegancko „wsunięty” numer Christian Cambas – „The Outsiders (T78 Remix)”. Siedzi mi on strasznie – pięknie kąsający i pozytywnie nakręcający.
Len Faki przejmujący stery po Amelie zawiódł mnie na całej linii. O ile podczas wcześniejszych występów nagłośnienie dawało radę, o tyle Faki na starcie tak przekręcił bas, że nie dało się tego słuchać. Brzmiało to mniej więcej tak jakby puszczał mp3 w jakości 128 kb/s. Szybko wymiksowałem się z Areny przenosząc na scenę Showroom. Decyzja trafiona w stu procentach. Nagłośnienie nieporównywalnie lepsze, a muzyczny top-top serwowany przez Fatima Hajji pozwolił mi ponownie się rozpędzić. Urodziwa DJka zasuwała aż miło, utrzymując wysoki poziom selekcji numerów od początku do końca. Jeśli miałbym wybierać między dwiema zasłyszanymi paniami to zdecydowanie bardziej pozytywne wrażenie zrobiła na mnie Fatima.
Brazylijski duet Pet Duo czyli stali bywalcy, rezydenci katowickiego eventu utknęli na lotnisku w Berlinie. W związku z tym czas seta występującego w kolejności Spartaque został wydłużony. Był to jego debiut na polskiej ziemi. Debiut jak najbardziej udany. Ukraiński DJ i producent, właściciel labelu Codex wydaje się być niezwykle sympatycznym gościem. Patrząc na niego odniosłem wrażenie, że był wdzięczny za to, że może zagrać dla polskiej publiki ale tak naprawdę to my powinniśmy być wdzięczni, że zechciał odwiedzić nasz kraj. Solidny, mocny set który jak przystało na późną porę w żaden sposób nie zamulał, wręcz przeciwnie utrzymywał w muzycznej euforii.
Pomimo tego, że Spartaque grał bardzo dobrze zdecydowałem się wrócić na „Arenę” i występ Sama Paganiniego. Nie była to decyzja do końca trafiona. Włoch jak w przypadku Lena Fakiego trochę przeciągnął możliwości tonów niskich nagłośnienia. Grał niby mocno i konkretnie, a jednak tak trochę bezpłciowo i nijak. Jedyne co pozostało mi w pamięci po jego secie to zapętlony wokal utworu „Elements” wyprodukowanego przez Tobiasa Leuke.
Parę dni przed samym wydarzeniem, w cotygodniowym cyklu Kluboterapii przedstawiłem set Regala, sugerując, że wykrzesze on z nas ostatnie podkłady sił, a jego set będzie pięknym zwieńczeniem dwudziestej edycji Mayday Poland. Choć można się było tego spodziewać, nieskromnie powiem, że po trochu czuję się prorokiem. Tempo zawrotne, selekcja wyśmienita, technicznie górnolotnie – całościowo genialnie. Choć sam Faki zawiódł, remix petarda, który wyszedł spod jego ręki lata, lata wstecz kolejny raz pozamiatał. Ciekawostką była obecność dużej grupy hiszpańskich fanów Regala. Zamiana słonecznej Hiszpanii na ponury polski klimat to duże poświęcenie, więc przekazuję im wyrazy szacunku. Takie oddanie artyście się ceni.
Jestem pełen podziwu dla tego jaką muzyczną fetę przygotowali organizatorzy Mayday Poland. Pomimo drobnych mankamentów całe wydarzenie było bezspornie piękną celebracją i pięknym podsumowaniem dwudziestu lat ciężkiej pracy, którą włożyli w coroczne organizowanie tej legendarnej imprezy. Życzę im by brand, który stworzyli, pielęgnowali i rozwijali cały czas rósł w siłę i przyszłościowo łączył jeszcze większą ilość pokoleń. Ravers gonna rave! Pjona.
Zdjęcia z oficjalnego profilu imprezy www.facebook.com/MaydayPoland, autor zdjęć: Gromysz www.facebook.com/gromysz