10 lat minęło od przełomowego dla wielu momentu. Paul Kalkbrenner został aktorem i zaczarował wszystkich swoją rolą w „Berlin Calling”. Historia Icarusa, momentami wzruszająca, toczyła się w rytmie numerów, które jak pokazała ostatnia dekada, mają szansę stać się nieśmiertelnymi. Już pierwsze dźwięki numeru Azure, od którego zaczął swój występ Paul Kalkbrenner w Poznaniu, niezmiennie przyniosły emocje… Po raz kolejny (chyba w naszym przypadku piąty) pojechaliśmy posłuchać Paula na żywo. Po raz kolejny wiedzieliśmy dokładnie czego się spodziewać. Po raz kolejny jesteśmy szczęśliwi.

Tak to wszystko się zaczęło…

Są gwiazdy piłki nożnej. Są gwiazdy popu. Są gwiazdy rocka. Są gwiazdy nawet kryminału. Paul Kalkbrenner to gwiazda kultury muzyki elektronicznej. Nikogo nie trzeba do tego przekonywać. Pół godziny przed występem mieliśmy okazję zobaczyć intro, które było pokazem slajdów z ostatnich miesięcy. Paul w drogich samochodach. Paul w prywatnym (?) odrzutowcu. Jeszcze raz Paul w prywatnym odrzutowcu. I jeszcze raz. I przy samochodach. I za konsoletą. Paul ze znajomymi. Fani Paula. Kalkbrenner to gwiazda. W klubowej kulturze w sumie niewiele wiemy o najbardziej popularnych djach. O Paulu wiemy bardzo dużo. I on jako jeden z niewielu, może pozwolić sobie tylko i wyłącznie na swój własny występ. Nawet bez warm-upu. Taki koncert. I w Polsce zanotować trzy sold outy na miesiąc przed imprezą.

(Ciekawostka: Kalkbrenner wydaje książkę.)

Występ gwiazdy ma też to do siebie, że doskonale wiesz czego się spodziewać. Być może kilka razy słyszałeś swoją gwiazdę na żywo. Znasz każdy takt każdej piosenki, a i tak w hołdzie dla tej gwiazdy pójdziesz na jej koncert. Wiedzieliśmy, że będzie Azure. Było na początku. Wiedzieliśmy, że będzie Sky And Sand. Było prawie na końcu. Wiedzieliśmy, że będzie Aaron. Był na bis. Ale to się nie nudzi. Poza tym –

„And we build up castles
In the sky and in the sand
Design our own world
Ain’t nobody understand”

– czy tak nie brzmią słowa numeru, z którym utożsamią się wszyscy? To mógłby być popowy przehit, ale na szczęście pozostał takim „naszym” elektronicznym przehitem.

Paul Kalkbrenner jako ta nasza gwiazda, osobiście mi imponuje. Mógłby od 10 lat jeździć tylko z materiałem z „Berlin Calling”. Tymczasem wypracował sobie swój unikalny styl. Taki charakterystyczny. Jak The Chemical Brothers coś wypuszczają, to można się domyślić, że to od nich. Taki styl miał przed wielką aferą Ten Walls. Swój własny styl ma Bonobo. I tylko gwiazdy potrafią nie powielać swoich patentów, ale w tym własnym stylu robić ciągle coś nowego.

Numery Kalkbrennera… ciągle „idą do przodu”. Osobiście uwielbiam takie dziwne wokalowe wstawki jak w „Part Two” (tego w Poznaniu niestety nie słyszałem, ale… w razie czego poprawcie mnie). Lubię uderzenia rodem z Gigahertz, które w kilku jego trackach są charakterystycznie ciągnące całość do przodu. Nie trzeba lubić wszystkich tracków Paula, żeby i tak na jego dwu i półgodzinnym występie się nie nudzić. W zasadzie nie było ani jednego momentu, w którym można by poczuć się znużonym. Cały czas do przodu. Cały czas. I jego energia ze sceny udziela się też na parkiecie. Wierzę, że to nie aktorstwo.

Z każdego miejsca hali Targów Poznańskich można było widzieć jego emocje i radość z tego, co robi na scenie. Olbrzymi ekran pokazywał w realnym czasie to co działo się za mikserem. Z kilku ujęć. Ręce. Twarz. Nawet trampek Kalkbrennera. Wymieszane, zapętlone, naprawdę efektowne! Fragmenty tych wizualizacji mogłyby być nawet dobrym teledyskiem. 

Hala targów podzielona została kotarami na dwie części. W ten sposób strefa z szatniami, barami i toaletami, wyraźnie była oddzielona od parkietu. Mimo to muzyka niosła się głośno po całym budynku, więc opuszczając na chwilę dancefloor, cały czas wiedzieliśmy co dzieje się na scenie. Dzięki temu udało się szybko wrócić pod scenę, gdy rozbrzmiały pierwsze takty „Gigahertza”, najlepszego moim zdaniem numeru Paula.

Mimo, że Poznaniu (jak w całej Polsce) był SOLD OUT, to chciałbym pochwalić organizatorów. Wiadomo, że kolejki momentami były, ale i tak organizację oceniam wysoko. Piwo nalewano sprawnie, nalewaki się nie psuły, terminale śmigały, reszta była wydawana… To co denerwowało nas czasami gdzieś indziej, tutaj się nie zdarzyło. Miałem wrażenie, że lekko „weszłoby” jeszcze z 500 osób, a jednak organizatorzy trzymali się swoich limitów. I dzięki temu było naprawdę przyjemnie od tej strony. Choć powiedzmy sobie szczerze, że Targi Poznańskie lata świetności mają już za sobą.

Paul Kalkbrenner 7 nie przypadło do gustu. „Parts Of Life” zdecydowanie bardziej. Po wymiksowaniu tych numerów z hitami, które Paul stworzył wcześniej, otrzymujemy przeenergetyczną mieszankę klasyki z tym, za co trzeba cenić Kalbrennera, z tym nowym. Do przodu. Polubiłem „Parts Of Life” jeszcze bardziej. Grupka fanów wychodząca z targów i śpiewająca wokal od „Part Six” zapadła mi głęboko w pamięci! Pięknie „wjechała” także żywa i nieco inna niż zawsze wersja „La Mezcli” od Michela Cleisa. Na koniec remiks „The Flute Song”.

 

Warto, warto, naprawdę było warto. Kultura klubowa potrzebuje takiej gwiazdy. Undergorund jest intrygujący, ale taki mainstream sprawia, że wiele osób można przyciągnąć do tych ukochanych przez nas uderzeń w rytmie cztery na cztery. Kręciłem osobiście głową po albumie „7”, ale po 10 latach od Berlin Calling i po koncercie „Parts Of Life”, po tym nowym materiale, znowu kiwam głową z podziwem. Talentu nie można mu odmówić.