Kategoria „głupi pomysł technopodróżnika”: zabrać jesienią do Szkocji białe buty i zostawić w domu w Polsce wszystkie kurtki i bluzy z kapturem. Wygrałem turniej w tej kategorii i zupełnie zignorowałem prognozy pogody przewidujące, że przez cały weekend w Edynburgu będzie po prostu padać. Zanim dotarłem na Terminal V zdążyłem w sumie dwa razy zmoknąć i dwa razy wyschnąć. Pamiętacie taki numer Betoko?

„How do you feel, When you wake up in the morning And you look outside the window And it’s raining again.”?

Na pewno powstawał w Szkocji. Co jednak sprawiło, że nasza redakcja pojawiła się na Wyspach pod koniec października?

Festiwal wielkiego kalibru, line-up z mocnymi akcentami, ciekawe miejsce i ciekawość spędzenia Halloween w kraju anglosaskim. To były powody dla których wybraliśmy (w sumie ponownie) Terminal V. To duży halowy event odbywający się w Royal Highland Center tuż obok edynburskiego lotniska. Mnie zawsze dobrze nastraja taki metropolitalny klimat, gdy idąc do bramy wejściowej festiwalu, przechodzisz tuż obok płyty lotniska, z której w siną dal i na wyciągnięcie ręki startują kolejne samoloty… My z imprezą wystartowaliśmy też dość wcześnie, bo choć to Halloween, to jednak event rozpoczynał się już o 12:00 i trwał do 24:00. Jako wielcy apologeci dziennej zabawy nie mogliśmy na to narzekać.

Nie da się ukryć, że na Terminal V panuje zupełnie inna atmosfera niż na wielu innych halowych imprezach w Europie. Na pewno część naszej redakcji, która pojawiła się po raz pierwszy w Edynburgu, była zaciekawiona stylem imprezowania młodych Szkotów. Bawią się „ile fabryka dała”, uwielbiają się zarówno rozbierać (mimo października!) jak i przebierać, a na przykład z czerwonych postaci z „Domu z Papieru” można by stworzyć tam całą armię kilkuset osób. Nie powinno nas to jednak dziwić, bo to w końcu impreza… no halloweenowa!

W ogóle przez chwilę mieliśmy niezrozumiałe odczucie klimatu takiej olbrzymiej domówki, bo cały teren festiwalu składał się z kilku potężnych hal, bardzo dużo ludzi stało na zewnątrz, rozmawiało, zagadywało obcych, robiło sobie zdjęcia, a jedno z olbrzymich pomieszczeń było wielką strefą barową i wypoczynkową, gdzie ustawiono nawet automaty i można było  pograć w gry typu Mortal Combat, była karuzela i te takie samochodziki jak w wesołym miasteczku nad polskim morzem. Można by tam przyjść nawet jak do baru albo właśnie na domówkę.

Cały muzyczny Terminal V był podzielony na cztery sceny. Najmniejsza (na której słuchaliśmy np. DJ Hella) była takim małym laboratorium (skąd też nazwa The Lab), inna przypominała nieco większy klub w industrialnym klimacie i tam dzieliła i rządziła między innymi Ellen Allien. Dwie pozostałe były już typowymi hangarami, w których już sama przestrzeń (jak to się mówi) „robiła robotę”.

W „Hangarze” uwagę skupiał ustawiony na środku parkietu (a nie klasycznie z boku) ledowy sześcian i w środku tej kostki umieszczona była djka. Spędziliśmy tam sporo czasu na secie duetu Mind Against, który w typowy afterlife’owy sposób serwował publiczności melodyjne techno i robił czasami nawet minutowe breakdowny budujące napięcie. Ciągle uważam, że ten styl bardzo pasuje do wielkich przestrzeni, a set Mind Against wrzuciłbym do kategorii „przyzwoicie dobra klasyka”, z ukłonem do publiczności, jakim był puszczony przez nich numer Freda Again i Swedish House Mafii czyli „Turn On The Lights again”.

Grający po nich Skream totalnie zmienił klimat na jeszcze bardziej imprezowy, ale można się było tego spodziewać, zwłaszcza, że Hangar miał zamykać Camelphat. Tam już nas jednak nie było, bo mieliśmy wrażenie, że już sam Skream jakoś tak „bałaganił” podczas swojego występu. Imprezowy styl miksu przy takim nagłośnieniu nie zawsze się sprawdza.

Zdecydowanie najbardziej przyciągnął nas chyba największy hangar ochrzczony mianem „Area V”. Pierwsze skojarzenie? Timewarpowe, bo choć na suficie nie wywieszono ośmiu tysięcy stroboskopów, to w tej hali onieśmielał wysoko nad niebem powieszony sufit i potężna przestrzeń. Do tego zaskakiwał ledowy ekran, który ciągnął się nie tylko na całej ścianie za djką, ale także łamał się pod kątem 90 stopni w lewo i prawo i kończył się na ścianach.

Co ciekawe z line-upu wypadł duet FJAAK, a organizatorzy tłumaczyli, że wszystko przez… podwójny booking.  Trzeba przyznać, że to przedziwnie nieprofesjonalna sytuacja managementu imprezowych djów.

W Area V słuchaliśmy seta Pan-Potów (którzy skończyli występ Vitaliciem i numerem „La Rock”), live’a Reiniera Zonnevelda, który z kolei również klasycznie zaskoczył na końcu trackiem Underworld. Closing należał do Richiego Hawtina. Ten jak to ma w zwyczaju schował się w kolorowej poświacie, widać było z parkietu tylko jego charakterystyczny cień, ale ani centymetra twarzy. To mistrz wchodzenia „nie na jeden”. Próbowałem znaleźć pattern czy w zasadzie lubi odkręcić bas na trzecim takcie czy czasami na czwartym, ale zdarzało się mu również i na drugim, a wszystko w nutce „starego wyjadacza”, no bo po prostu to legendy sceny i dobre granie w potężnych przestrzeniach przychodzi mu z łatwością.

Tej nocy porwał nas jednak inny, bardziej bezkompromisowy set. Musimy przyznać, że królową nocy została według nas Sama’ Abdulhadi. Staliśmy blisko i czuliśmy nawet wiatr głośników po bębenkach i… na twarzy, ale jeżeli w tym samym momencie możesz się dogadać ze współimprezowiczami bez krzyczenia, to za nagłośnienie należy wystawić 5. I Sama’ doskonale wie jak takie nagłośnienie wykorzystać i pędzić do przodu, choć z głową, cały czas nakręcając klimat coraz ciekawszymi motywami i pomysłowymi breakami.

To festiwal z rozmachem. Czy znowu mam używać nadużywanego słowa „przestrzeń”? Tak. Podobała nam się przestrzeń, dużo świeżego powietrza, długie bary, lotniskowo-industrialny klimat i mimo wszystko towarzyskość lokalsów. Zagadywali do nas już w autobusie i na samej imprezie. Niektórzy oczywiście pokazali nam także przysłowiowy „język”, co odkryliśmy… oglądając dokładnie zdjęcia dzień po imprezie.

Nie brakowało także imprezowiczom z tamtejszego rynku ułańskiej fantazji, ale publika była raczej młodsza niż starsza, więc dlaczego ktoś miałby nie uznawać tego jako plus? Jeszcze w Halloween? Dawno nie widziałem, żeby w ramach przypływu dobrych fluidów rzucać w daleki tłum części swojej garderoby, a na Terminalu odnotowaliśmy takie zachowanie chyba z pięć razy. Z kolei mam wrażenie, że odbiór samej muzyki w naszym kraju jest nieco bardziej entuzjastyczny. Chodzi mi o takie kluczowe momenty i krzesanie krótkotrwałych zrywów energii.

To było bardzo intensywnych kilka godzin, podczas których raczej ciężko się nudzić w tym festiwalowym miasteczku. Terminal V jest tworzony zdecydowanie z rozmachem, czasami zaskakuje, można go uwzględnić w swoich weekendowych planach i zobaczyć jak się bawi ta część świata. Różnica widać gołym (puszczam oczko) okiem i to na pewno jest interesujące.

(Foto: https://www.facebook.com/terminalvfest)