Zamykasz oczy i wciągasz rześkie, sierpniowe powietrze. Miało padać, ale jednak w sobotę wieczorem nie pada. Mimo to, wieczór pachnie wakacjami nad jeziorem. To zapach stojącej wody i drewnianego mostu, po którym przechodzimy tuż po minięciu bramki Wisłoujścia. „Obszar Natura 2000”. Napis na czerwonym tle. Tablica. Z lasu płyną dźwięki. Czuć w powietrzu zapach muzycznego rytuału, który podkreśla jeszcze otoczenie. Tutaj potrzeba już spojrzeć na pierwsze artystyczne instalacje, powykręcane i podświetlone rzeźby, pierwsze łapacze snów rozwieszone na drzewach, serpentyny, wstążki, pierwsze dywany zakrywające leśną ściółkę. Zamykasz oczy i czujesz kolejne zapachy. Kory. Drzewa. Kadzidła. Szamańskiego rytuału wypełnionego zduszonym dymem.

Stajesz na rozstaju dróg. To centrum tej muzycznej wioski. Centrum, w którym wypijesz drinka, pójdziesz do łazienki, zjesz naleśnika czy rzemieślniczego hot-doga. Usiądziesz w lesie, odpoczniesz, pochodzisz po stoiskach, porozmawiasz z ludźmi. I wybierzesz cel dalszej wędrówki.

Do wyboru trzy ścieżki. Szaniec. Raj. Twierdza. Zaczynamy od Szańca, gdzie gra akurat Kuba Sojka. Nie wiem dlaczego, ale Szaniec przypomina mi scenerię z komputerowej gry. Na środku drewniana konstrukcja, z której czuć kolejny zapach. Ten klubowego dymu. Obok szopa. Szopa, w której chyba ktoś mieszka, bo obok okna widać satelitarną antenę. Na drzewach kable, lampki, dyskotekowa kula. Przed drewnianą bramą koło wozu. Dziesiątki detali tworzących klimat miejsca i całego festiwalu.

Zostawiamy za sobą szopę, przenosimy się na scenę Raj. Tam rozbijamy obóz na dużo dłużej. Znajdujemy tam nasz punkt na mapie Wisłoujścia. Pachnie house’owym groovem, czuć wokale w powietrzu, które przecinają powietrze między drzewami jak światła stroboskopów. Szukamy swojej niewielkiej górki, z której możemy spojrzeć jak najszerzej. Zarówno tam jak i na scenie Szaniec, artyści mają swoje drewniane gniazdka, z których nadają rytm. Jest jednak ciemno i w tym pierwotnym klimacie nie uświadczysz przecież grama wizualizacji. Na początku podchodzimy pod konsoletę, by zobaczyć kto gra, czy time-table płynie zgodnie z planem, potem stwierdzamy, że to nie ma większego sensu… Dlaczego? To festiwal w jakiś sposób wyjątkowy, na którym wszystko się ze sobą łączy, na którym szybko przemieszczamy się z miejsca na miejsce, na którym odpoczywamy i bawimy się jednocześnie. Taki dwudniowy after, na którym nie czuć ciśnienia poszczególnych zagranicznych headlinerów. Czasami wpadamy w taką pułapkę. Tutaj totalnie odpływamy i dajemy się ponieść po prostu muzyce i miejscu. Bez absolutnie żadnej spiny.

Z Raju w kilka minut jesteśmy na rozstaju. Przechodzimy przez most do samej Twierdzy. Jesteśmy na wyspie. Tam wita nas główna scena i akurat na niej gra duet Duss. Tam nam się przytrafiło, że wbijamy się w numer „Call It Techno”. Nad największą sceną góruje murowana wieża. Nad wieżą powiewa polska flaga. Patrzę na nią symbolicznie, bo Wisłoujście to największy (no chyba?) festiwal w Polsce, na którym grają wyłącznie Polacy. Może zagraniczna gwiazda przyciągnęłaby tłumy. Ale po co? Choć zabrzmi to dziwnie, tłumy mogłyby tylko popsuć klimat.

Spod twierdzy idziemy na kolejny taras widokowy. Widać rzekę, można usiąść, napić się, oglądać zachód słońca, a spod ziemi… Spod ziemi słychać techno. To wzbudza emocje. Po prostu słyszysz przez wentylacyjne otwory techno, które jest pod tobą! Wracasz na dziedziniec i jedną z bram wchodzisz do Kazamatów. Możesz się schować, jeżeli szamański wystrój i house’ujący klimat Raju nie pasuje do Twojego gustu. W sieci jest już set Kaotika, który grał tam w piątek.

Za co jeszcze można pokochać Wisłoujście? Za dosłownie dziesiątki „tajemnych” miejsc, które możesz odkrywać przez cały weekend. Możesz siedzieć w lesie, możesz wejść do Katakumb przy Raju, możesz schować się w lochach dookoła samej wieży, możesz wejść do absolutnie czarnych czeluści przez mały otwór w ścianie, by przekonać się, że i tam organizatorzy przygotowali stolik, dywan czy nawet (sic!) łóżko… Jestem przekonany, że do wielu miejsc nie zdążyliśmy zajrzeć, ale chwila wolnego na poduszkach rozłożonych gdzieś tam w ceglanej budowli, prawie po ciemku, z drinkiem w ręku…

Właśnie. Przejdźmy do kwestii organizacyjnych. Kupujesz drinka w jednym miejscu, pójdziesz z nim wszędzie. Na całym festiwalu. Olbrzymi plus. Drugi plus za toalety, wodę, pisuary, których na wielu festiwalach brakuje. Kolejek też nie spotkałem, choć jedyne ograniczenia wprowadzono podczas występu Catz ‚n Dogzów, kiedy to ochrona zatrzymywała ludzi w okolicach fosy.

Muzycznie? No Raj to był dla nas raj. Nie będziemy się czarować, że klimaty tamtej sceny są nam najbliższe. Prawie w całości wysłuchaliśmy dwóch duetów. Podobał nam się i Nowosad z Nucasą i Weikum z Meiconem. Poniżej kilka muzycznych inspiracji z tego miejsca…

W sobotę zatrzymaliśmy się na godzinę Raju, kiedy grał Gigi, zboczyliśmy na Catz ‚n Dogzów, ale to było nasze czwarte spotkanie w tym sezonie, więc z ciekawości wróciliśmy na Oskara Szafrańca. On zbiera od nas bardzo wysokie noty za Wisłoujście. Nie bał się grać wolniej, czuć wpływy współpracy np. z Ricardo Villalobosem, czuć u niego taki berliński spokój i ogranie, zagrał zresztą Villalobosowe „Que Belle Epoque”.  Ma na to wszystko pomysł i Oskarowy pomysł bardzo nam się podoba. Liczymy, że wystrzeli poza zamknięte niemieckie towarzystwo. Ten nocy w Raju był też numer z wokalem… Fergie (ale brzmiało i szło!) czy  chyba Palms Trax.

Zaczął padać deszcz, schowaliśmy się pod folią ratunkową i słyszeliśmy tylko dwie rzeczy. Pukające do nas krople deszczu i muzykę. Wszystko zaczęło się znowu gubić, znowu zapomniałem, czy jest 00:30, czy 1:12 i wpadłem w tryb, o którym pisałem wcześniej… Po co ten telefon wyciągać? Po co sprawdzać time-table? Mam wrażenie, że to zupełnie inny festiwal. Jest w nim jakiś chillout. Warto.

Na pewno szkoda, że organizatorom nie udało się „odpalić” pola namiotowego. Jazda na trasie Gdańsk – Wisłoujście – Gdańsk, choć nie jest dramatycznie uciążliwa, to jednak zabiera trochę czasu. Brawo za autobus, który zabierał ludzi na Dworzec Główny. Mimo to, na pewno jeszcze lepiej byłoby się zaszyć w lesie na cały weekend i naprawdę zapomnieć o bożym świecie.