O tym, czym różni się holenderski Time Warp od niemieckiego, mogliśmy się przekonać 4 grudnia. Po raz kolejny w tym roku agencja Cosmopop zabrała nas w muzyczną podróż. Amsterdam to przepiękne miasto, które zauroczy każdego. I to nie z powodu spacerów „czerwoną ulicą” ( zwłaszcza główna atrakcja dla męskiej populacji), ale dlatego, że stolica Holandii przepełniona jest magicznym klimatem, niezliczoną ilością małych uliczek poprzecinanych kanałami wodnymi, mostów i mostków, rowerów i …śniegu. Jednak grube białe płatki dodawały uroku temu niezwykłemu miastu.

 

Przez cały pobyt w Amsterdamie wyczekiwaliśmy imprezy, jak dzieci wyczekujące pierwszej gwiazdki.  Około 22.00 zameldowaliśmy się przed bramami budynku z napisem Sporthallen Zuid. Z każdego miejsca Amsterdamu „tramwajem” bez najmniejszego problemu, techno turyści docierali do celu. Oczywiście nie trzeba było korzystać z komunikacji miejskiej, tylko pójść w ślad za Holendrami i dojechać do miejsca na rowerze ( swoją drogą podziwiałam ich powroty nad ranem do domu na jednośladowym pojeździe). Lekko byłam zdziwiona miejscem  szatni, po prostu było na zewnątrz budynku. Na szczęście kolejka oczekujących przekroczenia progu hali sportowej, nie była przerażająca i szybko  dostaliśmy się do wewnątrz gmachu. Początkowo budynek sprawiał dziwne wrażenie…może trochę szkolne, ale odczuwało się gorącą atmosferę, trochę jak przed jakimś ważnym meczem. „ Po sportowemu” zrobiliśmy sobie małą rozgrzewkę i  rundkę po halach.

W niepozornym budynku mieściły się 4 sceny. Dwie z nich dość spore, trzecia scena mniejsza, a czwarta najbardziej „wychillowana”- kameralna. Scenę drugą mogę chyba nazwać tzw „main”, dlatego, że była największa, a występujący na niej artyści to czołówka sceny elektronicznej. Ponadto w każdej sali były trybuny, więc można było ulżyć zmęczonym nogom na krzesełkach i ławeczkach. Z upływem czasu, kiedy sale się zapełniały, ze szczytu trybun był niesamowity widok szalejących ludzi i wytwarzający się imprezowo- festiwalowy klimat. Oczywiście te niezapomniane chwile uprzyjemniały wizualizacje, lasery i tancerki, a może to byli…tancerze. Ale zacznijmy od początku…

Na scenie pierwszej od 22.00 dominował Steve Rachmad. Dość technicznie jak dla mnie, ale to oczywiście rzecz gustu. Przynajmniej przy cięższych dźwiękach techno  rozgrzałam się dostatecznie! Niecierpliwie zaglądałam na scenę obok, gdzie przez całą noc grały największe gwiazdy elektroniki. Przywołana przyjemnymi rytmami tech housowymi udałam się na sąsiednią halę, wspomnianego „main’a”. Za konsolą stał Matthias Tanzmann, który intensywnie rozkręcał zbierający się tłum m.in. Outart – Sun Splash. Zaraz po Tanzamann swojego Live zagrał Egbert. Spodziewałam się jego utworu Maggie ale w zamian za to usłyszałam Vlammen. Nie zawiodłam się! Jak na każdym event’cie, mimo że jest kilka scen, jedna z nich jest masowo okupowana. I to właśnie ta scena była najbardziej zapełniona z wszystkich. Swoje umiejętności na scenie 3 prezentował Dixon, który uświetnił wieczór od dawna wałkowanym przeze mnie utworem David August  – Moving Day.

Dzięki Sandwell District, który od północy rozgościł się na scenie 2 przeniosłam się w świat Matthew Jonson – Marionette. Jednym słowem rewelacja! Obecność na tym parkiecie nie trwała długo, gdyż w szybkim tempie ponownie wróciłam na „główną”. Kiedy naszym oczom miał ukazać się ojciec chrzestny sceny techno – Sven Väth, na wielkim telebimie obwieszczono małe zmiany. W miejsce Sven’a pojawił się Marco Carola. Marco przeszedł samego siebie, mogę śmiało powiedzieć, zagrał niesamowicie, lekko odmiennie niż zwykle – z wielkim  „przytupem”. Prócz jego własnego, świetnego tracku „Turn Around” i remiksu London FM – Bottom Line (+ Elemental X Remix) będąc pod wpływem jego muzycznej nuty, nic nie mogę sobie więcej przypomnieć. Było bardzo rytmicznie, energicznie, bez chwili wytchnienia. Szczerze przyznam, że czegoś takiego się nie spodziewałam. Miażdżył przez bite 2 godziny swoimi mocnymi bitami. Doszczętnie wypalał i zarazem dodawał nowego power’u  podkręconym basem. Na innej scenie Karotte gwarantował potężną porcję muzycznych wibracji, a przy tym niezły ubaw ze swojego zachowania za konsolą.

Tym razem postanowiłam sobie, że wytrwam na secie Svena od początku do samego końca. Väth o 02.30 wkroczył na podium. Bardzo cenię sobie i podziwiam jego osobę  pod wieloma aspektami, ale jakoś jego muzyka mnie nie porusza. Pisałam o tym wielokrotnie, dlatego tym razem zastanawiałam się, czy jednak zmienię zdanie. Efekt jest taki, że nadal uparcie trwam przy swoim. Pewnie, że oddałam się szaleńczym tańcom, ale to nie było „to”. W porównaniu do Marco, Sven „sypnął” szlagierami typu: MMM – Nous Sommes MMM itd. nie będę się powtarzać, bo stałym bywalcom imprez z udziałem Svena, track lista jest doskonale znana. OK! Może zagrał jakieś nowości, ale nie wpłynęło to na zmianę w jego „svenowskiej” stylistyce grania. To ciągle ten sam Sven Väth. Tak jak na Love Family Park, na koniec nie zabrakło Basti Grub & Komaton – Sick, ale w nieco odświeżonej wersji, co bardzo mi się podobało. Podczas jego występu wymknęłam się na scenę 3 ( ups!), gdzie Laurent Garnier na dobre zagościł. Detroit techno rozbrzmiewało z głośników. Na dancefloor totalna masakra! Uważam, że zaraz za Marco i Karotte, Loco Dice był kolejną niespodzianką tego wieczoru. Trudno mi zdefiniować jego styl muzyczny zaprezentowany na TW. Dziwnie wykręcone rytmy połączone z ciężkim basem porwało wszystkich bezprecedensowo! Emocje sięgały dosłownie zenitu. We wcześniejszych swoich relacjach, podkreślałam, że jest On dla mnie „mistrzem ceremonii” i nadal to potwierdzam. Zagrał dobry remis, dobrze obiecującego artysty Marco Effe – Hyden, oraz coś z nowości a mianowicie mega hipnotyzujący utwór Elon – Clap back.

Niestety tak byłam zaabsorbowana występem Loco, że kompletnie zapomniałam, że tuż obok przewodzi Chris Liebing i Speedy J. Brak było magii podczas końcówki setu Laurent Garnier takiej jak w Mannheim!! Sala dość szybko opustoszała, pewnie to za sprawą Loco i Speedy J, więc nie było komu wtórować jego najlepszych kawałków. Szkoda!

Teraz mi trochę głupio, bo zanim rozpoczęliśmy plan obmyślania wyjazdu na Time Warp, nie nastawiałam się pozytywnie na ten event. Stwierdziłam, że znowu te same nazwiska niczym nie mogą zaskoczyć! Jednak co kraj, to inne obyczaje i mimo charakterystycznego dla poszczególnych artystów stylu muzycznego, brzmi on  odmiennie. Fakt, było ciężej niż w Mannheim, czasem dziwnie, za to mega wkręcająco i każdy wychodził z uśmiechem na twarzy. Mam tylko jedno pytanie do organizatorów: dlaczego tak krótko?! Czas nieubłagalnie leciał i kiedy rozkręcili się wszyscy na dobre, bezlitosna ochrona i okropne wielkie lampy o godzinie 07.00 rano obwieściły koniec imprezy. Oby za rok TW trwał dłużej! Na co nie tylko Ja, ale wszyscy Ci, którzy brali udział w tym rewelacyjnym przedsięwzięciu muzycznym liczymy.