Krótka piłka. Pojechaliśmy na Ibizę, by obalić kilka mitów. I sprawdzić ile tam jeszcze zostało na tej Ibizie dobroci, bo najstarsi techno hipisi mówią oczywiście, że „Ibiza to już się skończyła i to już nie jest to samo, co kiedyś”.
Hiszpańską techno wycieczkę rozpoczęliśmy jednak w Madrycie, gdzie zajrzeliśmy do klubu Mondo. Lokal obchodził akurat swoje 17. urodziny i oprócz Pionala, Solomuna czy Dixona, w środę grała tam Ellen Allien. Poszliśmy więc sprawdzić co tam słychać w jej stajni (całą drogę zastanawiałem się czy to dobry żart). Klub z olbrzymim parkietem, wręcz halowym, skryty za wąskimi drzwiami prowadzącymi na jedną z głównych madryckich ulic. Wchodzimy tam wygłodniali jak studenci pod koniec tygodnia, wchodzimy jako jedni z pierwszych już po godzinie 1:00 i muszę przyznać, że jedna rzecz zaskoczyła nas definitywnie. Każdy kto wkraczał za nami, kierował się do baru i od razu w kierunku parkietu. Stoliki dookoła stały puste, lub siedziały przy nich pojedyncze osoby, a po drugiej parkiet był wypchany jak na festiwalu. Hiszpańska chęć zabawy pozytywnie nas zaskoczyła! Lokalny grajek, Victor Santana próbował zbudować klimat, raz lepiej raz gorzej, ale jest jedna prawidłowość, która powtarza się w tym sezonie… Wraca (stety?niestety?) moda na delikatne acidowe motywy w techhousowych i techno kawałkach. Na takie fragmenciki pozwoliła sobie także Ellen Allien, która grała… z winyli. Ellen jak to Ellen, wybiera bardzo dobre numery, czasami coś tam nie dokręci na decku, raz szukała płyty i jej się jeden winyl skończył, ale, ale, przybija piątki z największymi i jest doskonałą producentką. Numery znakomite, wypchany klub tańczy w czwartek jak w sobotę. Choć strasznie dużo Hiszpanów. Hiszpanek jakby dużo mniej.
Trochę bałem się, że tydzień po wielkich otwarciach klubów i tydzień przed Sonarem, na Ibizie będą słabe imprezy, albo nie będzie ludzi i klimatu w klubów, ale to były idiotyczne obawy. Nic z tych rzeczy się nie zadziało.
Klubowy klimat czuć już na lotnisku. W hali odlotów i przylotów pierwsza reklama klubu… teraz nie pamiętam. Wychodzimy i bilbord z Black Coffee. Zaprasza na swoją imprezę. Mnogość plakatów, bilbordów naprawdę przytłacza. Co zaskakuje? Że w niektórych miejscach nad bilbordami jest jeszcze napis TODAY oraz TOMMOROW. I codziennie rano zmienia się tam plakaty!
Wylądowaliśmy w jednym z dwóch większych miast San Antonio (Sant Antoni). To na północy wyspy. Jak dojedziemy do klubów, które są rozsiane po całej, w sumie całkiem sporej wyspie? Disco busy. Z małego „dworca” w San Antonio kursują co pół godziny autobusy, które startują o 24:00 i jeżdżą do rana w tę i z powrotem. Nie można w środku pić (przynajmniej oficjalnie), ale za to lecą jakieś sety, kawałki, elektronika. Na naszych dworcach PKS mamy stanowisko A (Inowrocław), stanowisko B (Pruszcz), stanowisko C (Golub-Dobrzyń) oraz stanowisko D (Warszawa). W San Antonio na dworcu autobusowym masz stanowisko A (Pacha, Amnesia), stanowisko B (Privilege), stanowisko C (Ushuaia) i tak dalej… Oczywiście cały dworzec obklejony wielkimi plakatami (największy zafundował sobie Martin Garrix), mniejszymi plakatami, a nawet ledowym ekranem wielkości całej ściany, na którym oglądasz fragmenty z Pachy i chcesz tam być.

Do Pachy dojeżdżamy wesołym discobusem, w którym lokalna dziewczyna, czytająca książkę (sic!) dissuje pijane jak szpadle koleżanki Hiszpanki drące mordę w niebogłosy. Mówi po angielsku, że w Pachy jest fajnie, a Solomun zawsze gra fajnie. Wysiadamy, kolejki nie ma, jesteśmy w hallu, gdzie w lewo idziesz do Pacha Restaurant, a w prawo do Pacha Club. Klub wcale nie jest taki olbrzymi jak można byłoby się spodziewać. Uderza jednak dbałość o szczegóły. Jest zamontowany wielki led SOLOMUN +1, w przedsionku jest specjalna ścianka, pięknie grają światła i lasery, które nie walą na oślep po parkiecie jak na Mayday Dortmund, tylko są ustawione na stałe i tworzą geometryczne bryły. Klub wygląda trochę jak basen, wchodzisz na parkiet i schodami wchodzić w nieckę pod konsoletą. Jeżeli jest tam za ciasno, to tańczysz w „korytarzu”, przed wejściem na salę, gdzie bawią się wszyscy, gdzie jest jeszcze telebim z transmisją live z DJki i gdzie nagłośnienie jest w zasadzie podobne do tego na parkiecie. Zaskoczenie z Madrytu dociera i na Ibizę. Chcesz usiąść? Nie ma problemu. Wiele kanap jest pustych, ludzie są na parkiecie.
Ame rozkręca imprezę powoli korzystając z numerów pokroju KiNK „Cloud Generator”. Trochę tego nie lubię, ale rozumiem, że trzeba budować napięcie. Time-table wisi na każdej ścianie i chyba już gdzieś o 2 zaczyna grać Solomun. Przyspiesza, wrzuca kilka tribal motywów, pamiętam zmiksowane z czymś „Zulu”, zaczyna się robić mocniej, potem przestawiamy się na tracki w stylu „Bliss” od Twin Soul. My odkrywamy, że bardzo wąskie drzwi, zupełnie nieoznaczone… prowadzą na taras. Na tarasie druga scena, ktoś gra house, są podświetlone palmy, widok na Eivissę, kanapy i drinki. Wracamy jeszcze innymi drzwiami i jesteśmy na pierwszym piętrze, widzimy Solomuna z góry, z sufitu leci konfetti, trafiamy prosto na breakdown nieznanego mi tracka z mocną „syreną”. I wtedy gdzieś o tej 5:00 czuć moc, mimo chęci na house, uciekamy trochę dalej.
Wracamy do San Antionio. Generalnie to miasteczko, które opiera się na długim bulwarze umieszczonym nad zatoką. Po drodze mamy bary, kluby fitness (no serio, jeżdżą na rowerkach z widokiem na morze), milion stanowisk sprzedających bilety z marżą rzędu 10 euro, sklep klubu Pacha (który jest na drugim końcu wyspy w mieście Eivissa), bary, w których lecą takie hiciory jak „Walking with Elephants”, zaraz nad morzem jest klub Eden, zlokalizowany w budynku przypominającym meczet oraz tuż obok esParadis. W tej zatoce zakotwiczyło Defected, które już chyba na stałe przebranżowiło się w tolerancyjny rytm house. Plakaty z wymalowanymi od brokatu facetami i bilbordy o tolerancji zapraszają. Kojarzę oba kluby, nasz hotel był oddalony od nich o 300 metrów, ale… tak szczerze to z zewnątrz oba wyglądają jak tanie mordownie. Jak dyskoteki w Koronowie. Przechodzimy tam rano, w Edenie widać przygotowania do lansiarskiej imprezy Mansion, z kolei w EsParadis bardziej stawiają chyba na rodzaj imprezy niż na muzykę… Bo skrzeczące plakaty „Water Party” czy „Guilty Pleasures lub „Glow Party” to tak raczej nie dla nas.
W San Antionio trzeba się za to wybrać tym deptakiem do miejsc legendarnych. Chodzi o zachód słońca w Cafe Mambo i w zlokalizowanym tuż obok Cafe Del Mar. To zdecydowanie nieprzereklamowana atrakcja i warto się tutaj wybrać nawet z Eivissy. Sam zachód słońca jak w Kołobrzegu, ale pięknie widać wyspę, jest dużo miejsca, by usiąść na kamieniach i wypić piwo, dwa, osiem ze sklepu, który jest tuż obok. Oczywiście można także (i warto) usiąść w Mambo, ale nastawcie się, że najlepsze stoliki są zarezerwowane dla… jedzących. Z drinkiem to można sobie usiąść w środku, ale wtedy średnio widać zachód. No cóż, biznes. Nie ulega jednak wątpliwości, że faktycznie „okienko”, z którego grają w Mambo to specyficzna sprawa. Przez cały wieczór płyną stamtąd relaksujące dźwięki czy to chillout, czy to jakiś Pavarotii czy na przykład Enigma. Numery są tak ustawione, że kiedy słońce znika za horyzontem, całe wybrzeże bije brawo, a z okienka uderza pierwszy beat. I zupełnie za darmo, także dla starych Niemców, którzy idą deptakiem, zaczyna grać na przykład Martin Solveig. W zasadzie można podejść i zrobić mu zdjęcie. Gra jak z budki, w której w Mielnie sprzedają lody. Obok Mambo, macie wspomniane Cafe Del Mar i inne małe kawiarnie (Savannah), które potrafią ot tak zaprosić na przykład Barbarę Tucker, która sobie śpiewa między ludźmi na deptaku.
Impreza w Mambo (a w zasadzie przed Mambo) trwa cały czas, możecie siedzieć tam od 21:00 do 24:00, bo prawie wszystkie kluby otwierają się o północy.
Witamy w kolejnym dniu! Jest już późny wieczór, szykujemy się na imprezę. W hotelowym telewizorze odpalony kanał Ibiza Global TV. Oprócz jakiś tam teledysków, reklam restauracji i relacji z imprez, co jakiś czas tradycyjne „Boiler Roomy” ze studia. O 23:00 zaczyna grać Fabio Florido. Przyjemne techhousowe dźwięki, impreza w studiu rozkręca także imprezowy nastrój w naszym pokoju. Fabio Florido zabiera głos i mówi, że z tego studia (jest to bowiem set live) jedzie prosto do Amnesii i do zobaczenia za dwie godziny… Więc do zobaczenia! Jesteśmy przekonani. Trzeba przyznać, że interesujący i zachęcający marketing.
Szukamy Amnesii i ruszamy. Pośrodku wyspy, miedzy miastami San Antonio i Eivissa znajduje się klubowe zagłębie z największymi kolosami. Dojedziecie tylko disco busem, a kiedy wyjdziecie z imprezy to prosto na autostradę pośrodku niczego. Po imprezie w Amensii czy w Privilege raczej więc nie wylądujecie na plaży, chyba, że po 5 godzinnym marszu.
Wracamy do Amnesii. Klub jest większy niż Pacha i z dwoma odrębnymi salami, mainem i tarasem. Jest poniedziałek, a to oznacza, że czas na słynne Cocoon Mondays. Poniedziałek jest najgorszym dniem tygodnia? Nie na Ibizie.
Telebimy stoją już przed klubem i zachęcają na kolejne imprezy. Telebimy nad wejściem do klubu informują, że dzisiaj „Sven Vath prezentuje:” jak jakiś mag, czarodziej, choć nawet go przecież tam nie było. Że niby szef Cocoon? „Sven prezentuje”. Trochę mnie to śmieszy. Pewnie nawet nie on decydował kto tam w poniedziałek grał. Ale to bez znaczenia.

I tutaj szanowni Państwo pokłony i szacunki. Gaiser to po prostu TOP 5. Dwie godziny czystej energii, nakręcających klikaczy, minimalnistycznego rytmu, świdrującego basu… Każdy break down to oczekiwanie na jeszcze większą petardę! Udzieliła mi się euforia, wszyscy ręce w górze. Na podeście ustawionym naprzeciwko djki tańczy tandem kilku srebrnych tancerek. Wyglądają trochę futurystycznie, na zdjęciach czy w klipach widać je dokładnie, z mojej perspektywy to jakieś małe klocki Lego na drugim końcu sali, widzę za to dokładnie Gaisera, który jest kilka metrów od nas, uśmiechnięty od ucha do ucha, szczęśliwy, rozkręcający imprezę, po prostu headliner! To nakręca ludzi, jak grajek za każdym razem cieszy jak tłum.
Gaiser grał chyba półtorej godziny i z końcem jego seta zakończyła się dla nas impreza w Amnesii. Już nie potrafiliśmy wykrzesać takiej energii na żadnym występie. Po Gaiserze za konsoletę wszedł przereklamowany już Richie Hawtin, który odpuścił tempo. Który nie gra jak Gaiser (wiadomo), ale który imprezowe granie rezerwuje chyba tylko na swoje sztandarowe imprezy (aktualnie Close). Ciekawie gra zawsze, jak jest kamera Boiler Room, Be At Tv, czy czegokolwiek. A ostatnio gra moim zdaniem nudno jak flaki z olejem. W ciągu roku słyszałem go cztery razy, cztery razy grał jakby nie miał na to pomysłu. Nie chciałem tej tezy forsować przed Instytutem w Warszawie, ale w Amensii, dla tłumu rozgrzanych imprezowiczów, grał mocno podobnie. Tak samo jak na Audioriver, tak samo jak na Time Warp, patrzy w te swoje sprzęty i nie wiadomo co tam robi. A to był teoretycznie set. Gaiser gra live’a i ma czas, żeby spojrzeć na tłum. Richie ma czas, żeby się odwrócić po sake, które oczywiście także na Ibizie reklamował. Brakowało tylko, żeby za nim kucharz smażył rybkę z Morza Śródziemnego.
Idziemy na maina. Parkiet jest spory, obok duży bar, nad nami antresola, na której tańczą panie w srebrnych gaciach. A za konsoletą szanowni państwo Nina Kraviz! Rosyjska gwiazda zabawia nas we fioletowym, słowiańskim kreszu. Tak, tak, takiej szeleszczącej kurteczce. Brakuje jej tylko czapki z daszkiem i przykucu. Nie to, żebym zwracał uwagę na strój, ale to było w sumie komiczne. Nina gra jak to Nina. Od czasu jak ją skrytykowali za kombinowanie i eksperymentowanie (chyba w Australii?), to wali beatem jak kowal w kuźni. Jakby to było Awakenings na głównej scenie, a nie klub w Hiszpanii. Wytrzymuję pół godziny. Wiem, że nic ciekawszego niż live Gaisera w Amnesii mnie nie spotka.
Czuję niedosyt, bo mogłem jeszcze spróbować posłuchać Jorisa Voorna w Ushuai, wybrać się na Tale Of Us w Privilege w ramach cyklu Afterlife, codziennie odbywa się kilka, kilkanaście boat parties, na których człowiek chyba też się nie nudzi pływając po zatoce… Dzisiaj to wiem, ale na miejscu w tamtej chwili i w tamtym czasie byłem już zmęczony nocnym trybem życia DZIEŃ W DZIEŃ. Ostatniego dnia poszliśmy więc znowu do Mambo na chillout i pojechaliśmy do Eivissy szukać winyli. Dupa tam. W jednym sklepie znaleźliśmy płyty CD, ale dzisiaj to ja nawet nie mam gdzie tego słuchać. To rozczarowanie numer jeden. Nie sprawdziłem wcześniej, gdzie można kupić jakieś płyty i to był błąd, bo na pewno gdzieś sklepy z winylami są, ale na głównych ulicach czy to San Antonio czy Eivissy na każdym rogu masz klubowe emblematy. Kupisz bilety, kupisz wlepki, kupisz przede wszystkim ciuchy. Ale do samej muzyki już takiego dostępu otwartego to nie ma. Na lotnisku na Ibizie masz 6 sklepów takich marek jak Pacha, Ushuaia, ale tylko w jednym jakieś płyty CD. A tak to tylko t-shirty, sukienki, torby, plecaki…
Skoro o cenach mowa… Na deptaku konkurencja jest tak duża, że wypijesz nad morzem nawet 4 drinki za 10 euro. W klubach nie ma zmiłuj. Małe piwo 0,33 to koszt 13 euro. Wejście do Pachy na Solomuna to koszt 60 euro. Poniedziałki z Cocoon w Amnesii są tańsze, bo to kwota 40 euro. Dzban Sangrii w Mambo to z kolei przyjemność kosztująca 30 euro. Jest drogo, w klubach bardzo drogo, ale generalnie w Hiszpanii nie jest tanio, i chodząc po ulicach nie można odczuć wielkiej różnicy między tym co na wyspie, a tym co dajmy na to w Madrycie.
Fragment Ibizy, który poczuliśmy (bo poczuliśmy tylko fragment i dobrze o tym wiem) na pewno spełnił oczekiwania. Na pewno po powrocie z Ibizy zawsze będziesz czuł niedosyt. Można by tam pojechać na dwa miesiące, żeby zobaczyć wszystko, skorzystać z wszystkich atrakcji, poczuć klimat każdego miejsca, plaży, zakamarku. Możesz szukać spokoju i chwili ekskluzywności w restauracji Mambo, obok pięknych ludzi patrząc na jachty tych, którzy wyczarterowali je na zachód słońca. Jak wolisz swojskie klimaty, to możesz też posiedzieć na deptaku w San Antonio i zobaczyć pijane Brytyjki latające w samych gaciach, co sprawia, że nie wiesz, czy jesteś na Ibizie czy w Mielnie. Możesz pojechać na pustynie na techno bez jeńców, albo do Pachy na Flower Power. Uderza na pewno dbałość o szczegóły. Plakaty, banery, ledy, ekrany na każdym kroku przypominają o kolejnych grajkach, których tak dobrze znasz. Oni grają tam codziennie, czasami w kilku miejscach na raz. Ibiza to miejsce, gdzie ciągle warto jechać. Polecam czerwiec. Sezon klubowy trwa, 30 stopni przewiewał wiaterek, w klubach był klimat, było dużo ludzi, ale bez problemów przemierzałeś teren czy zamawiałeś drinki, na plaży miejsce, na zachodzie słońca miejsce, ceny w hotelach jak jeszcze przed sezonem… Drogie, ale piękne miejsce. Balonik legendy jest minimalnie napompowany, ale czuć klimat. Polecam.