Dużo jest w Polsce pięknych i unikatowych miejsc. Mogłoby się wydawać, że przepełniony grubami, mocno przemysłowy Śląsk będzie plasować się z tyłu stawki w rankingu urokliwości województw… No właśnie, mogłoby, bo miejsce takie jak Sztolnia Królowej Luizy odczarowuje mity i pokazuje, że piękno niejedno ma imię.
O wykorzystanie jej przestrzennego potencjału, atrakcyjności i przeniesienie wyjątkowego postindustrialnego klimatu na wydarzenie muzyczne, należycie zadbali organizatorzy CARBON Silesia Festival – agencja GO!Fest.
Patrząc na line-up czy to zeszłorocznej, czy tegorocznej edycji festiwalu można dostrzec powiew świeżości i kierunek, którego na festiwalowej mapie Polski dotychczas brakowało.
Analogią obrazującą tę tezę może być rok 2019 i powrót legendarnej wytwórni Cécille Records. Wtenczas jej współzałożyciel Nick Curly tak opisał motywację reaktywacji:
W czasach zdominowanych przez cięższe spektrum techno skupienie się Cécille’a na rytmie, groove i melodii stanowi bardzo potrzebny kontrapunkt dla przytłaczających dźwięków, tak powszechnych na dzisiejszych parkietach.
Kto by pomyślał, że można zorganizować festiwal bez techno sieki, który będzie frekwencyjnym i organizacyjnym sukcesem. A można, ot co!
Motyw przewodni festiwalu, to co czuło się na każdym kroku i w każdym zakamarku, to bez wątpienia turbo pozytywny vibe. Niby to trywializm, bo przecież festiwale muzyczne od tego są, by nieść radość i tych właśnie pozytywnych wibracji dostarczać, ale na Carbonie było to wybitnie spotęgowane. Wszędzie same uśmiechnięte mordeczki i pozytywność w najczystszej formie.
Pierwszym występem, na którym zakotwiczyłem nieco dłużej, był b2b Glasse i Leona. Tłumnie zapełniony Carnall Stage po prostu płynął, a to za sprawą spirytualistyczno-groove’owej selekcji, jaką panowie nam zaserwowali. Etno szamańskie motywy w połączeniu z melodic house sprawdziły się wyśmienicie.
Co do samej sceny Carnall – śmiało można powiedzieć, że była idealna w swojej prostocie. Otwarta przestrzeń z namiotowym zadaszeniem, dobrze skrojone oświetlenie (mi taka surowość i brak oświetleniowego przepychu odpowiada najbardziej), no i bardzo elegancko grające nagłośnienie – czysto, jakościowo i optymalnie mocowo.
Piątek stał pod znakiem dwóch głównych gwiazd festiwalu – grającego na głównej scenie Monolinka i grającego na Carnall Stage NTO.
Co do tego pierwszego pana jestem pełen podziwu i uznania jak można ogarniać tyle rzeczy na raz. Multitasking pełną gębą. Na pewno nie jest on typem osoby, która mówi “nie mów do mnie, bo nie mogę skupić się na pracy”. Definicja człowieka orkiestry będącego dla siebie sterem, żeglarzem i okrętem. To się ceni i to doceniła licznie zebrana publika. Sympatyczny Niemiec przeprowadził swoich fanów przez brzmienia szeroko rozumianej muzyki elektronicznej, zahaczając o dźwięki ambientu czy też techno, w którym jak mówił zakochał się podczas współpracy z kolegą z Berlina. Temat do mocnej polemiki czy to aby na pewno struktura i linia melodyczna, z którą kojarzona jest stolica Niemiec, no ale cóż, niech będzie, bo mimo to było całkiem wyśmienicie.
Co do występu drugiej gwiazdy wieczoru – francuskiego producenta NTO – trochę ciężko mi się odnieść. Nie jest to rodzaj muzyki, która powoduje u mnie przyspieszone serca bicie, ani nie jest to muzyka, która w jakikolwiek sposób by mi przeszkadzała. Może dla wielu będzie to dużym spłyceniem i niedocenieniem tego artysty, ale ten występ mogę określić mianem przyjemnego. Być może całościowy obraz byłby bardziej pozytywny gdyby nie fakt, że pozostał lekki niesmak po dość długim blackoucie/shutdownie systemów. Sam do końca nie wiem co się wydarzyło, ale sytuacja ta nie powinna mieć miejsca.
Podczas piwkowej relaksacji przy fontannie, w strefie chill, gaworzyliśmy ze znajomymi na pełnej podjarce o tym, że skoro Glasse b2b Leon tak ponieśli tłum w zabawie to na Adana Twins będzie totalny rozp..izdziel. No i tak kończy się nastawianie i oczekiwanie nie wiadomo czego… no dobra może połowicznie. Było solidnie, energetycznie. Panowie jednak dobrze wiedzą jak porwać do tańca o nieco późniejszej porze, będącą na nieco większym zmęczeniu publiczność.
Już w piątek sformułowanie: “cudze chwalicie, swego nie znacie” dawało lekki wydźwięk temu co działo się podczas festiwalowych występów, jednak w sobotę miało one pełne przeniesienie na rzeczywistość.
Zanim jednak o polskich, sobotnich występach pochylę się nad kwestiami organizacyjnymi, które w mojej opinii stały na wysokim poziomie.
Coraz powszechniejszym festiwalowym zwyczajem jest udostępnianie darmowej wody, nie jest to jednak standard. Bardzo fajnie, że dzięki uprzejmości Ekoenergia Silesia udało się zadbać o odpowiednie i darmowe nawodnienie uczestników “Carbona”.
Świetnie umiejscowiony food market z widokiem na główną scenę dawał radę – nie zauważyłem jakiś nadzwyczaj długich kolejek, a samo jedzonko, przynajmniej to które jadłem, było wyśmienite.
Kolejna kwestia to odpowiednia ilość toalet – zakorkowania nie stwierdzono.
Strefa chill to superspot – perfekcyjny do regeneracji, nawodnienia i głupiego gadania, o wszystkim i o niczym.
W piątek Jungle Stage była prawdziwie jungle’owa i drummowa. W sobotę stała się natomiast bastionem polskich producentów i live performerów. To w sobotę miałem niekrytą przyjemność uczestniczyć w dwóch najlepszych występach całego festiwalu.
Szafran live. Staję praktycznie przy barierkach, przestrzeń nad DJką spowita chmurami, postać Oskara ledwo dostrzegalna, ale pojawiają się pierwsze dźwięki… Z automatu wjeżdża mi pełny zaciesz i nie opuszcza ani na moment. Uwielbiam deep house’ową stylistykę, a o nią opierał się w głównej mierze cały live. Świeżość, jakość i wspomniany na początku relacji vibe pozwalały się rozpłynąć w tańcu i radości. O takie granie nic nie robiłem, o taki poziom materiału upraszam polskich producentów. Wybitnie!
Tumult Hands czyli Jacek Sienkiewicz & Jurek Przeździecki czyli panowie od lekcji muzyki. Za sprawą ich występu poczułem się jak uczniak poznający muzykę na nowo. Poczułem się jak nieopierzony festiwalowy adept, który nie zna większości line-upu, jara się nowymi brzmieniami jak dziecko i chce te brzmienia chłonąć. Za sprawą takich występów rozwija się to czego życzyłbym sobie i Wam wszystkim – ciągła fascynacja muzyką.
W sobotę udało mi się również zahaczyć na dłuższą chwilę Carnall Stage i występ Catz ‘n Dogz. Ile to już lat, ile to już zagranych dla polskiej publiczności imprez. Ciągle na poziomie niepozwalającym się do czegoś doczepić. Wojtek i Greg słowem fascynacja smarują chleb, a ja słowem zabawa, z tytułu remiksowanej przez nich piosenki chciałbym podsumować ich występ oraz dwa festiwalowe dni, w których miałem szczęście uczestniczyć.