„Move your body. Move your soul. Relax your body. Relax your soul.” Ile lat ma ten wokal? Nie mogliśmy wyrzucić go z głowy. Zagrał go w piątek Maceo Plex, a gdy wstaliśmy w sobotę około 14:00, z daleka, ze sceny dziennej docierało jak echo „Move your body. Move your soul. Relax your body. Relax your soul”…

Aktualnie jest sobota godzina 18:30. Jedyne dwie godziny festiwalu podczas których nastała cisza i nie gra żadna ze scen. Zarządziliśmy chillout przed garnizonem. O nastój dba kierowca srebrnego audi, z puszczanego przez niego seta wyłapujemy tylko uderzenia beatu i hi-hat, który nie zmienił się chyba od godziny. I bardzo dobrze. Przyjemny jak mało co. Festiwalowe sobotnie popołudnie. Kto szalał w piątek jeszcze dogorywa, inni dopiero przyjeżdżają na sobotnią noc. W lasku obok kilka grup rozpoczyna przygotowania. Na białym budynku powiewa baner Instytut Festival. Lato rozpoczęło się w Garnizonie Modlin…

Pierwszą noc skradła Ellen Allien tańcząca na scenie jak szalona. To już chyba mus, że festiwal bez tańczącej kobiety za djką to nie festiwal. Wpasował nam  motyw z „Eisbar”. Była allienowa przeróbka „Bullet”. Tamtej nocy na scenie zapadł w pamięć „Overgorund” Regala i „Blyken”

A piątek, jak już pisaliśmy, zakończył się z Plexem grającym na koniec także „Solitary Daze” i „When The Lights Are Out” puszczonym wraz ze słońcem, które pojawiło się tuż za sceną… Dla nas Plex i Allien to cztery najlepsze godziny festiwalu. Już prawie „na dzień dobry”. Słyszeliśmy o tych setach wiele dobrego, choć też kilka osób miało do Plexa żal za zbyt… hm? łagodną? końcówkę. Chociaż te „Lights…” Plex zagrał też ostatnio na Junction 2 w Londynie i to w środku dnia. U nas o wschodzie to było uzasadnione jak mało co!W tym roku zmieniły się nieco organizacyjne koncepcje i pole namiotowe przeniesiono z fosy do środka garnizonu. Szczelnym pierścieniem otaczała nas twierdza, którą także w tym roku udostępniono dla przyjezdnych. Było ich słychać z otwartych na oścież okien, dzięki czemu faktycznie można było poczuć ducha festiwalu, mury ożyły. Wszyscy mieli wszędzie blisko, a z naszego namiotu widać i słychać było Rave Stage.

W sobotę o 6:45 stanąłem na ostatnim procencie baterii i zawiesiłem wzrok na białych smugach dymu, który szukał ujścia spod ostatniego muzycznego namiotu. Budził się kolejny upalny dzień, a Paula Temple dobijała ostatnich techno pikinierów. Ja zasypiałem z głową wypełnioną samplem syntezatora wsuniętego nieprawdopodobnie niestandardowo w najpotężniejsze uderzenie jakie słyszałem tej nocy.

Dużo, dużo wcześniej, gdy na scenie głównej grał Rødhåd, w fosie rozłożył się John Talabot. Zastanawialiśmy się, czy uderzy wzorem całej koncepcji burzy, czy jednak zagra „swoje”. Faktycznie było wolniej, długie miksy pod niebem zaplecionym kolorowymi wstążkami dały nam energii w naszym klimacie. Dobrze, że Instytut postawił na taką alternatywę. Tak samo im dziękuję, jak kilka lat temu za booking Stimminga… Jak to się mówi: do beczki miodu trzeba dodać łyżkę dziegciu, bo biedny Talabot grał dla statycznie niewielu osób, więc nawet nie podnosił głowy znad djki. Klimatyczna fosa, która strasznie przypominałaby nam fosę z Dimensions Festival, gdyby tylko… była wypełniona po brzegi… Zza łuku bramy widać kolejny forteczny obiekt nad Wisłą.

Niedziela. 10:35. Choć garnizon powinien już zamilknąć to słyszymy jeszcze muzykę. Okazuje się, że aż do 14:00 afterparty trwa w jednym z korytarzy. Korytarzy, których w twierdzy jest mnóstwo i jeszcze trochę. W wielu pomieszczeniach umieszczono w tym roku artystyczne instalacje, pojawiło się graffiti… Myślę, że w korytarzach można by spędzić z pół dnia. W ogóle mam wrażenie, że dla nikogo nie powinno brakować miejsca na terenie festiwalu. Nie licząc kolejki po tokeny, to z toaletami nie było problemu, kto chciał znalazłby miejsce do siedzenia w strefach, do tego dużo trawy, murków… Między drzewami lampki, kolejne instalacje, podświetlone kolory. Stojąc w samym środku nocy pośrodku całości osiągnąłem takie wizualno-koncepcyjne zadowolenie. Sceny też są obok siebie, ale że jedna jest w fosie, druga na „górze”, trzecia w namiocie, to niewiele jest miejsc, w których słychać dwie ścieżki.

Festiwal doceniłbym też za magię kilku szczegółów. Nie były przecież potrzebne, a jakie pozytywne! Chodzi mi o wielki napis, który stanął przy wejściu i był chętnie fotografowany jak słynny (choć już przeniesiony) „Amsterdam” i w zasadzie każdy napis w turystycznym mieście. To jeden szczegół. Drugi szczegół to… ognisko. Myślałem sobie wcześniej: „po co ognisko?!”. Mając nadzieję, że nie wziąłem udziału w artystycznym rytuale resetowania duszy, w znacznie chłodniejszą sobotnią noc rozsiadłem się w leżaku i już nie zadawałem głupich pytań po co komu ognisko na festiwalu.

Choć chodzą legendy, że kto raz na leżaku przy ognisku usiadł… ten już nie wstał. Zwłaszcza, że główną scenę było z tego miejsca całkiem dobrze słychać. Detal numer trzy? Obok sceny stały prawdziwe armaty, które strzelały po tych najbardziej spektakularnych breakdownach. Mała rzecz, a cieszyła oko! Dawać je za rok na scenę!

Siedzieliśmy na tych leżakach czekając na Hawtina. Antigone na koniec uraczył wszystkich „Born Slippy”, niektórzy z daleka myśleli, że to start Richiego, ale wydawało mi się to (słusznie) skrajnie nieprawdopodobne.  Hawtin był na Instytucie w ściśle określonym celu. Bez wizualnych fajerwerków i pioruna w swoim logotypie przyjechał zaprezentować techno bez wokalnych sampli i szmerów bajerów. Widać było tylko jego nieoświetloną sylwetkę w profesorskim wydaniu. Według wielu osób, z którymi rozmawiałem był to set tej nocy. Mi najbardziej podobała się końcówka i… chwilę potem początek Bena Klocka.  

Dodam w ramach ciekawostek, że Hawtin po swoim secie wybrał się… na festiwal. Tam spotkał Dashę Rush, set rozpoczynała Stephanie Sykes, kręcił się też Andy Stott… Hatwin zresztą sam przyznał, że miał iść spać zaraz po swoim secie (bo podróż do Japonii), ale „magia” zatrzymała go na terenie Instytutu…

Tak już o tej godzinie 5:00 mieliśmy w głowach mieszankę wszystkiego i główną myśl: festiwal to koktajl emocji i gustów. Bo na Rave Stage podobał nam się duet Rrapha z Aethą jako nasze „dzień dobry ” z sobotą… Zakończenie w „ravie” między innymi z Tommym Four Seven jednych rozłożyło, innych „skwasiło”. Podobał się stroboskopowy szał, ktoś inny opowiadał o braku litości z ich strony. I tak sobie nasz techno świat biegnie do przodu, jednych ucho kocha to, a innych tamto. Jedno jest pewne. Teraz siedzimy w domach i wszyscy (niezależnie od tego kogo w weekend słuchaliśmy…) mamy muzyczne wspomnienia. Jedni na główną, inni na rave i rave faktycznie w namiocie był.

No właśnie… odniosłem takie wrażenie, że Instytut Festival – mimo tego, że sfokusowany na techno – kręcił się wokół dwóch obszarów. Sceny głównej, z której wiele osób nie odchodziło ani na moment i namiotu, który żył własnym życiem i tętnił jak zraniona bagnetem aorta. Pośrodku mieliśmy fosę, będącą strefą zawieszenia. Z przyjemnością słuchałem tam przecież wyczekiwanego Johna Talabota, słuchaliśmy pół godziny Donnato Doziego. Przywiózł pod Warszawę nawet swoje winyle (!), ale mimo pozytywnego nastawienia nie mogliśmy się wślizgnąć w klimat. Ciągle jesteśmy pod wrażeniem tego, jak sam Instytut wykreował markę tego pioruna. To tak charakterystyczny i zakorzeniony już symbol, wokół którego można kręcić się w nieskończoność. Symbol, którego może brakuje niektórym wydarzeniom. Instytut Festival to też fantastyczne miejsce, ograniczone najdłuższym w Europie budynkiem. To klimat historii, infrastruktury, ale z łąką pośrodku, na której czujesz świeży zapach skoszonej trawy. I na której w tym roku można było spać pośrodku wydarzeń. Wszystko więc tam pasuje pod względem miejsca. Teraz trzeba konsekwentnie rok po roku działać i działać, by Mixmag czy DJ Magazine zachwycał się tą imprezą w kolejnych latach tak samo jak w 2019. To mogą zapewnić już tylko ludzie i ich przekaz z ust do ust to tu, to tam.