Tysiące głów pod jednym z najdłuższych imprezowych dachów Europy… To jeden z widoków, który na zdjęciach przeleciał na pewno każdemu kto interesuje się elektroniczną kulturą. Północne Włochy. Turyn. Poindustrialna miejscówka otoczona parkiem w samym środku miasta. Kappa FuturFestiwal to jeden z tych eventów, który nierozerwalnie łączy się ze swoją wyjątkową lokalizacją. Kolos. Do tego włoski upał. I elektroniczna śmietanka. Futur to jedno z „must have” technopodróżników. Fru. Polecieliśmy i my.
Turyn przywitał nas skwarem, do którego polskie głowy zdążyły się w czerwcu (niby) przyzwyczaić. Co innego jednak siedzieć w pracy w 34 stopniach, a co innego w takiej temperaturze chodzić od sceny do sceny i tańczyć do upadłego. W popołudniowych godzinach imprezy wszyscy więc tworzyli zbite grupki stojące pod drzewami, scenami i wszelkimi innymi elementami dającymi cień. Przygotowano też ogólnodostępne „prysznice”, kurtyny, mgiełki, a straż pożarna „z węża” po prostu polewała tłum. Woda więc była, (także darmowa i butelkowa) chociaż umywalki przy toaletach mogłyby się przydać… Tego zabrakło w temacie H2O.
Dodam, że Futur startował o godzinie 12:00 i kończył się o 24:00. Tak samo w sobotę i niedzielę. Nic dziwnego, bo z poziomu „parkietu” widać było balkony okolicznych bloków… To naprawdę centrum miasta, do którego z okolic największych atrakcji można w 30 minut przyjść pieszo. Po drodze mijając… chodnikowe reklamy eventu.
Wejście. Na początku tunel bramek i spotkanie z policyjnymi psami. Potem szybkie doładowanie festiwalowej karty. Ceny? 6 euro za średnie piwo z nalewaka, 8 euro za drinka, 8 euro za burgera z frytkami. Były też dania wegańskie, owoce, pizza (a jak!)… Podobno barów było tam łącznie 300 metrów. Karta doładowana, ruszamy tańczyć.
Teren festiwalu jest olbrzymi, ale… o dziwo wszystko jest bardzo blisko. Tak bardzo, że momentami bez problemu słychać było dwie sceny i z automatu człowiek przesuwał się bliżej nagłośnienia. Centralnym punktem jest oczywiście podłużny dach z charakterystycznymi filarami po byłej fabryce. Lewa strona od „maina” to spora polana ze sceną techno (zdjęcie poniżej), oddzielona industrialnymi murami i murkami. By trochę ochłodzić atmosferę na tej spalonej od słońca trawie, z tyłu postawiono olbrzymi namiot z miejscami „postojowymi”. Tak to ujmę, bo scenie techno patronował Seat.
Prawa strona od maina to z kolei podłużny park. Na obu końcach dwie różne sceny poświęcone lżejszym brzmieniom, co idealnie łączyło się z największą ilością drzew i jeszcze zieloną trawą, na której można było odpocząć.
Choć na zdjęciach i filmach wydaje się, że tysiące osób stoją na Kappie jedna na drugiej to… mimo naprawdę tysięcy osób „ciasno” było nam tylko kilka razy. Choć: po pierwsze momentami robił się taki kurz, że ciężko złapać powietrze. Momentami też… słychać było więcej gwaru niż muzyki.
Sobotę rozpoczęliśmy od spotkania z Boys Noize i na przykład z remiksem numeru Tiefschwarza „Some Thing”. Bardzo zależało nam jednak, by nie spóźnić się na pociąg ruszający z Seat Stage, którego konduktorem był Dubfire. Rozkochał nas na nowo na Undercity w Warszawie, ale szybko stwierdziliśmy, że to zupełnie inna para kaloszy. Ciemna hala, a rozpalona polana… Co prawda ciągle uwielbiam stopę w numerach, które puszcza Dubfire, ten charakterystyczny rytm działa na mnie naprawdę pobudzająco.
Kiedy jednak Ali Shirazinia zbliżał się do końca to nagle w środku numeru ściągnięto „gałki” w dół, zabrano jego stół, wręcz „zepchnięto” biedaka w tył, na scenie pojawiła się Amelie Lens, podniosła ręce i… byliśmy w szoku. Szał ciał. Ludzie reagują na Lens jakby czekali na nią wieczność. Serio. Nigdy bym nie pomyślał, że Dubfire będzie grał warm-up dla młodziutkiej Amelie Lens. Automatycznie pod sceną zrobiło się ciasno, ludzie z pozostałych punktów spływali i spływali… Pierwszy numer z (niestety nielubianym przez nas) acidowym motywem. Wiedzieliśmy, że Lens jest na topie, ale aż tak?! Piękna kariera. I konkretne granie. Mieliśmy jednak już inne plany.
Przechodząc ze sceny techno na dwie sceny parkowe za każdym razem trzeba było przejść przez maina i… tam (w przerwie od Dubfire’a) natknęliśmy się na Solomuna. Słyszeliśmy go już tyle razy, że nawet nie zaznaczyłem go w aplikacji jako „Favorite”, ale przesunęliśmy się bliżej sceny, bliżej i… pierwszy raz poczuliśmy prawdziwy klimat „fabrycznego wagonu” pod dachem. Jak już wejdziesz do takiego wypchanego autobusu to już musisz podążać razem z pasażerami. A kierunek obrany przez Solomuna bardzo nam się podobał. To zaskoczenie numer dwa na Kappie tego dnia. Poza tym Mladen ciągle jest na topie i jak podniesie ręce, to tłum szybko oddaje mu energię…
Kolejnym punktem soboty była scena parkowa z Adamem Portem i Reznikiem. Fajne, spokojniejsze granie, zupełnie odmienne od stukającej właśnie techno Amelie w Seacie i grającego na mainie Nica Fanciulliego. Mieliśmy ochotę na Porta, bo nigdy nie słyszeliśmy go na żywo. Schodząc do baru wymieszał mi się jednak numer grany przez Nica na głównej „Be Somebody”.
Z drugiej strony parkowej części festiwalu równie spokojnie i radośnie słyszeliśmy b2b2b od Rossko, Enzo Siragusa i Archie Hamiltona. Miotałem się jak szatan między Portem, Reznikiem, a tamtą trójką. U nich na przykład to:
To była dla nas ważna godzina odpoczynku przed 21:00. Bo o 21:00… byliśmy pod dachem fabryki i to tak blisko sceny jak się dało. Na scenę wyszedł Jamie Jones. Jego set na Time Warp 2018 znam prawie na pamięć. Liczyłem na powtórkę. Mieszankę wysokiego hihata, techhouse’owej energii wymieszanej w bulgoczącym sosie z dodatkiem wokalnych sampli powtarzających się w nieskończoność. Takim jak np. „I’m talking with you baby” śpiewanym przez tysiące…
Jamie Jones. Najlepszy (dla nas) set soboty i jedyny, który nie pozwolił nam opuścić maina chociaż na chwilę! Półtorej godziny pod dachem z rękami w górze z królem tego wieczoru… Petarda. I jeszcze końcówka… Wszyscy spodziewali się prawdziwej bomby, a dostali bangera, w którym uderzenie po breaku nie odgrywało aż tak wielkiej roli. Kluczem był etniczny zaśpiew, którego spodziewałbym się od Luciano, ale… co za groove na koniec. Mnie „Points” z remiksie (chyba) Radioslave’a z m i a ż d ż y ł o.
I zrobił się prime time. Do wyboru jeszcze Carl Cox, Janina, Derrick May (wiedzieliśmy, że idziemy na after z nim w roli głównej, więc odpuściliśmy), a my… wybraliśmy nieoczywistego Gerda Jansona grającego z Prinsem Thomasem. Takie zakończenie soboty.
23:30. Spacer. Hotel. Przepak. Poszukiwanie na Google Maps klubu „Wow”. Kolejna wycieczka przez puste o 1:00 uliczki Turynu. Przechodzimy kładką przez jakąś rzeczkę i na chwilę wyłania nam się oświetlony symbol miasta. Wieża Mole Antonelliana. Poniżej nasze zdjęcie (choć oczywiście nie z tej kładki!)
Klub bardzo klimatyczny, do którego wchodzisz z ulicy, by dopiero pod ziemią poznać jego wielkość, wiele korytarzy, przejść, dobry widok zewsząd, fajna strefa chillout i dwóch włoskich djów, dla których to był naprawdę ważny event. Jeden zabawiał przy barze, drugi grał warm-upa dla Derricka Maya, średnio co 25 sekund poprawiając grzywkę. Sam May to człowiek legenda, więc zaczął grać około 2:00 i od razu można było poczuć różnicę dojrzałości. Stałem na tyle blisko, by widzieć technikę jego miksowania i przyznam szczerze… Człowiek legenda, nie z jednego winyla chleb jadł. Myślę, że tam klimat był nawet lepszy niż na jego występie w Parco Dora.
Dzień dobry niedzielo! Przywitałaś nas niestety bardzo złą wiadomością… Peggy Gou jest chora, siedzi w szpitalu i o godzinie 14:00 nie wystąpi pod dachem Kappy. Niestety Peggy, będąca na fali, była jedną z naszych głównych gwiazd, więc porzuciliśmy plan wycieczki już na godzinę 14:00. Zastępstwem Gou była… no zgadujcie! Tak, tak, inna kobieca gwiazda, która wykorzystała (na maxa), swój pobyt w Turynie by ugruntować pozycję na rynku. Amelie Lens. Jako jedyna grała dwa razy i to jeszcze zastępując Peggy. Wiedzieliśmy jednak, że nie mamy co liczyć na „nasze” granie, więc w parku pojawiliśmy się dopiero na 15:00.
W pełnym słońcu na Burn Stage grał dla garstki Johhanest Brecht. Tak chcieliśmy zacząć dzień i mogłoby być bardzo klimatycznie, gdyby nie techniczne problemy (jedyne tego weekendu na jakie trafiliśmy). Coś o dziwo… „przerywało” na ułamki sekund, techniczni biegali dookoła… Gdy udało się opanować sytuację, bardzo klimatycznie „wjechał” ten numer. Klimat.
Potem? Luciano! Nigdy wcześniej go nie słyszałem. Lubię jego latynowskie przyśpiewki, miksowane acapelle, flety i styl, który często oscyluje w granicach 120 BMP-ów. Wiedziałem, że tak wolno nie zagra na Kappie, ale i tak chciałem go pierwszy raz posłuchać. Co chciałem, to dostałem. Wszystko oczywiście nie było z Ameryki od A do Z, bo Luciano wmiksował w to np. charakterystyczną „Tanię”, czy motyw z „Hey Boy, Hey Girl” od The Chemical Brothers, a tłum odkrzykiwał: „Here you go!”. Fajny set, wprowadził w dobry nastrój. I tyle. Słyszałem Luciano, jestem zadowolony. Idę pod prysznic.
Po Luciano rozłożyliśmy się na trawie w parku, by sprawdzić jak się dzisiaj czuje Ricardo Villalobos. Ależ narzekałem podczas ostatnich spotkań z tym magiem. Jaki on jest nierówny! Nawet na naszym blogu skrytykowałem go za „olewanie” publiczności podczas imprezy na Ibizie i byle jakie miksy. Ricardo Kappę potraktował jednak na poważnie. To była podróż przez nieznane krainy jego stylów, jakieś krzyki, momenty, w których wydawało się, że to rozbiegówka do „Everywhere you go”, a które nagle zmieniały kierunek. Villalobos wmiksował to wszystko nawet… wokal od „Somebody That I Used To Know” Gotye, co w parku w słońcu przy mocnym beacie brzmiało… ej! magicznie! Za jego sceną od czasu do czasu przejeżdżała miejska kolejka i świeciła się wieża kościoła z krzyżem na szczycie. Fenomenalnie. Też były hiszpańskojęzyczne monologi i wykręcone wokale. Jednak mag. Na żywo to brzmi.
Nasz niedzielny nastrój rozbudzony przez Ricardo zmusił nas do podjęcia odważnych decyzji. Nie widzieliśmy ani Vitalica, ani Lena Fakiego, ani Niny Kraviz, bo… zmieniliśmy strategię i tylko stronę „łagodniejszego” parku, by poszaleć w rytmie saksofonów, trąbek, disco motywów. Na Dora Stage przez dwie i pół godziny dzielili i rządzili Motor City Drum Ensemble oraz Jeremy Underground. Pierwsza godzina była maksymalnie w stylu Motora, którego wręcz kochamy, potem panowie (by nie znudzić publiki) mieszali swoją stylistykę z bardziej technicznymi numerami. Tak czy siak Motor City Drum Ensemble i jego energię i radość z miksowania udało nam się poczuć pierwszy raz i cieszyliśmy się z tego nieoczywistego wyboru.
Potem przyznamy się, że zaczęliśmy krążyć to tu, to tam… Z głównej sceny słyszeliśmy morderczy (dla niedzielnych nas) beat od Niny Kraviz. Rosjanka chwaliła się potem, iż zagrała na przykład Crystal Energy „Liquid Child” z 1993 roku. Jak zawsze potrafi zaskoczyć… Biorąc pod uwagę Jej fenomenalny (!) set z Primavera Sound 2019 i świetny set z Instytutu z zeszłego roku – odpuściliśmy Ninę.
Posłuchaliśmy chwilę The Black Madonny (wiedząc, że niedługo Audioriver), Richiego Hawtina słyszeliśmy dwa tygodnie wcześniej pod Warszawą, więc też tylko „liznęliśmy” temat. Na koniec postanowiliśmy poznać Red Axes, którzy numerem „Musica Electronique” jeszcze raz nas ruszyli. A! Jeszcze przez moment wróciliśmy „pod dach” na Modeselektor. Jeńców nie brali. Odchodząc z festiwalu słyszeliśmy Underworld… Nie ma festiwalu bez „Born Slippy”!
Podsumowanie. Kappa Futur to must have. Nie szukajcie tam jednak wyższej kultury muzycznych ambicji. To festiwal mainstreamowych gwiazd techno (mimo tych napisów o „undergroundzie” to co to niby za „underground”?) To festiwal dobrej lokalizacji, klimatu, zabawy, tańca, rozebranych ludzi, wakacyjnej radości, kilogramów brokatu, pokazu bielizny i energii w międzynarodowym towarzystwie. Tłumów, które krzyczą charakterystyczne „haai haai haai” tysiącami gardeł.
Po prostu dobra zabawa na urlopie i fantastyczne miejsce. Nigdzie nie trzeba wyjeżdżać z miasta i chodzić kilometrami po terenie, można zwiedzić fajny (i nieoczywisty) Turyn. Kto nie był: polecam. O dziwo nawet bardziej niż Awakenings. Chyba, że jesteście fanami takich gigantycznych scen jak pod Amsterdamem.
P.S. Lądujemy w Polsce. W Gdańsku 12 stopni i widok za oknem taki jak poniżej. Potem opóźnione o 160 minut Pendolino. Witajcie w domu!