„W miasto, porą gdy już światła dnia zgasną
I pora zasnąć, my w podróż, miasto jak ogród
Warszawa, księżyc, noc, spokój…”
Rapowy klasyk napoczęciem techno relacji? Czemu by nie… Liryczny początek utworu „Wiatruczas” jest jak najbardziej adekwatny do tego, jak sobotni wieczór zaplanowało i spędziło tysiące wielbicieli muzyki elektronicznej. Jedynym niepasującym tutaj elementem jest spokój, który tej nocy był (jak mało kiedy) zaburzony.
Miasto, które było celem naszej podróży odstaje dość mocno od kanonu standardowego miasta. To swoista enklawa podzielona na cztery dzielnice. Miejsce, gdzie tej jednej nocy możemy pozwolić sobie na „wagary” od naszych obowiązków, problemów, zmartwień. Miejsce, gdzie możemy czuć się bezpiecznie i komfortowo. Miejsce, gdzie spotykamy się, by dzielić się radością, której dostarcza nam wspólna pasja – muzyka. Taką niezwykłą przestrzeń, „miasta w mieście” przygotowali dla nas po raz drugi organizatorzy Undercity Festival. Dzięki wyżej wymienionym, zróżnicowanym dzielnicom (scenom), każdy z „mieszkańców” mógł obrać swój kierunek zwiedzania. Mój był dość mocno zróżnicowany i pewnym sensie „szarpany”. Dlaczego szarpany? Tego dowiecie się z tej relacji.
Pewnie większość z Was przed samym festiwalem planuje sobie, na które występy, w jakich godzinach się wybrać (to, że festiwalowy czas weryfikuje te plany to druga strona medalu). Nie inaczej było w moim przypadku.
Pierwszym celem imprezy był występ Answer Code Request. Wchodząc na teren festiwalu nie skupiałem się na niczym innym, niż na tym, by czym prędzej znaleźć się na Tunnel Stage. Udało mi się tam dotrzeć dokładnie w połowie seta niemieckiego producenta. Rozpoczęcie festiwalu idealne – pędzące niczym Pendolino rzędy różnokolorowych świateł w połączeniu z kawałkiem naszej rodaczki VTSS – Atlantyda. W głowie przewija się wokal oryginału: „Pytasz mała co się dzieje, czego mi brakuje…”. Wtenczas nie brakowało mi niczego. Przecudowne połączenie audio-wizualne.
Generalnie pod tym względem Tunnel Stage nie miał sobie równych. Godzina seta Patricka, którą było mi dane usłyszeć była technicznie wysokojakościowa, a muzycznie mocno zróżnicowana. Dużo energetycznego techno mieszanego z elementami dub, downtempo a nawet break czego przykładem może być Asquith – Let Me (Rave Mix) zgrywany z DJ Bogdan – Love Inna Basement (Morning Dub). Występ zdecydowanie na tak!
Zmiana sceny i kolejny planowany cel festiwalu – duet FJAAK, których występ organizatorzy zabookowali w formie DJ seta. Niestety z racji nakładających się godzin z wcześniej opisywanym Answer Code Request czas, których dla nich poświęciłem to ponownie tylko godzina… Mogłoby się wydawać, że grają trochę za wcześnie (21:00) i bardziej pasowaliby do Tunnelu, niemniej pomysł z takim, a nie innym „rozłożeniem” był jak najbardziej trafiony. Chłopaki cieszą się w naszym kraju ogromną popularnością co w konsekwencji spowodowało, że duża grupa festiwalowiczów była zmuszona do skrócenia biforowania i wcześniejszego przybycia na teren imprezy.
Metropolis Stage (scena główna), na której występowali, dawała przestrzeń do swobodnego szaleństwa, a chłopaki do takowego porwali – mocny, energetyczny set podczas którego ciężko było stać biernie. To w połączeniu z nagłośnieniem, które łupało aż miło (chyba najgłośniej ze wszystkich występów na Metropolis) oraz dość surowym wtenczas oświetleniem było syntezą niemal idealną. Potwierdzenie mocy ich występu to zagrane przez nich tracki: Akulav – Lolf, czy też ich remix Onslaught od Missing Channel.
Po secie FJAAKów miałem trochę czasu dla siebie i zwiedzanie terenu festiwalu. Poziom pod Metropolis znajdowała się nowa scena – District. Scena przygotowana przez berliński kolektyw Wanderzirkus prezentowała się znakomicie. Dekoracje przygotowane specjalnie na potrzeby Undercity były intrygujące, nieszablonowe i budowały unikatowy klimat. Napisy znajdujące się na całej oprawie sali były w języku, który również został stworzony na potrzeby festiwalu, choć na upartego można by dopatrzyć się podobieństwa z językiem japońskim. Spędziłem tam trochę za mało czasu, by wypowiadać się o warstwie muzycznej, niemniej samo miejsce było ciekawe – miła odskocznia od pozostałych wielkomiejskich scen.
Przeważnie jest tak, że tylko nieliczni znają wszystkich występujących podczas danego festiwalu artystów. W większości wypadków jakoby zawierzamy organizatorom i zdajemy się na ich wybory personalne line-up’u imprezy. Dla mnie miłym zaskoczeniem i odkryciem tegorocznej edycji była grupa Apollonia. Część seta trójki DJ-ów, który usłyszałem, był niezwykle solidny i przekonał, by powrocie do domu zapoznać się z ich twórczością. Muzycznie – intensywniejszy deep house przepełniony groove’em i pozytywną energią. Panowie podczas występu na scenie City Hall mieli do dyspozycji trzy godziny i z perspektywy czasu mogę tylko ubolewać, że nie byłem w stanie się rozdwoić czy nawet roztroić.
W tym roku City Hall miała zdecydowanie lepsze nagłośnienie niż to, którego było nam dane słuchać podczas pierwszej edycji imprezy. Do perfekcji jednak trochę brakowało – ciężko ogarnąć akustycznie przestrzeń, która jest tak rozległa i wielopoziomowa. Podczas końcówki seta chłopaków z Apollonii zaczynało się robić coraz bardziej gwarno i tłoczno, a to za sprawą zbliżającego się występu jednej z głównych gwiazd tej edycji – Claptone’a.
Na przekór większości czym prędzej przeniosłem się ponownie na scenę główną, gdzie swojego seta wieńczył Kölsch. Closing track to jak zwykle w jego wykonaniu klasyka – Kölsch & Tiga „Hal”. Podczas tego utworu można było dostrzec ile energii i ciężkiej pracy w przygotowanie oświetlenia włożyli organizatorzy. Lasery i stroboskopy atakowały roztańczonych klubowiczów niczym te z „Humman Traffic”.
Koniec seta Kölscha. Sala się wyludnia. Ja trochę egocentrycznie nie mam nic przeciwko temu – więcej miejsca dla mnie, bardziej kameralnie. Bardziej dla mnie artysta, na którego występ czekałem z niecierpliwością i to jedyny występ, który było mi dane tego wieczora przesłuchać praktycznie w całości.
John Digweed, bo o nim mowa, to klasa sama w sobie. Na próżno było szukać podczas jego seta nowoczesnych bangerów, dancefloor killerów czy tym podobnych. Brytyjczyk wiedział dokładnie, że tym, którzy przyszli na jego występ nie na takiej rozrywce zależy. Zrobił więc to, czego wymagamy od DJa, który ma za sobą setki, jak nie tysiące zagranych imprez, wypracowane przez lata umiejętności techniczne i doświadczenie, jakim może pochwalić się mało który z wykonawców tegorocznej odsłony Undercity – zagrał fenomenalnie. Może to moje pozytywne nastawienie wypierało ewentualne niedociągnięcia, bo prócz jednego przeciągniętego breakdownu nie miałem się do czego doczepić. Progresywny constans od czasu do czasu przeplatany mroczniejszą techno produkcją.
Set przesłuchany praktycznie w całości, bo czasem ciężko oszukać potrzeby fizjologiczne i pragnienie. Wiedziałem, że w tym roku frekwencja jest zdecydowanie większa, ale to co zobaczyłem, po przymusowym wyjściu z Metropolis przerosło moje oczekiwania. City Hall podczas występu Claptone’a było przepełnione, a przejście schodami na wyższy poziom graniczyło z cudem. Wentylacja nie poradziła sobie z najbardziej obleganym wtenczas miejscem w Torwarze. Duchota przepełniała teoretycznie otwartą przestrzeń, co niestety powodowało duży dyskomfort. Lokacja zamaskowanego wodzireja była nietrafiona, z drugiej jednak strony do głównej sceny nie pasował ni w ząb. Sytuacja patowa.
Niestety oblężenie tunelu okazało się podobne, a to właśnie tam planowałem kontynuować dalszą zabawę. Tańczenie na korytarzu przed „pędzącą lokomotywą” nie dawało zbyt wiele swobody. O dziwo, pomimo zwiększonej frekwencji, nie uświadczyłem stania w kolejce czy to do toalet, czy też do barów, których asortyment dawał wiele możliwości wyboru. Kwestie niezwykle istotne, na całe szczęście bezproblemowe.
Czas na dalsze muzyczne penetracje. Stare ludowe porzekadło mówi: „jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma”. Czy w tym przypadku oznaczało to, że wybierałem między skrajnościami? Niekoniecznie. Szczerze mówiąc, przed samym festiwalem biłem się z myślami na seta której damy się wybrać. Czy pójść w kierunku szybkości i intensywności od Rebekah, czy klasyki od Kittin. Siłą rzeczy padło na tą drugą. Frekwencja podczas jej grania nie powalała, a ja sam do końca nie wiedziałem czego się po niej spodziewać. Życzyłem sobie powrotu do korzeni i electroclash’owych wspominek. Jednak nic z tych rzeczy – Francuzka obrała selekcję ‘nowocześniejszego’ techno. Technicznie elegancko, z uśmiechem na twarzy co jakiś czas spoglądając nieśmiało na nieliczną publikę. Nie zabrakło oczywiście „świeżynki” wyprodukowanej wspólnie z Anną – „Forever Ravers”.
Druga edycja Undercity zdecydowanie podołała moim oczekiwaniom. Nagłośnienie, oprawa wizualna, wystrój i całościowy klimat to „must see” dla każdego entuzjasty szeroko rozumianej muzyki elektronicznej. Dla organizatorów to nowe doświadczenia, nowe przemyślenia, wyciąganie wniosków. Czym zaskoczy nas kolejna odsłona? Jedno jest pewne – rozrost jest nieunikniony. Może powoli warto sprawdzać terminy na narodowym?
Zdjęcia: Helena Majewska i Zuzanna Sosnowska