Charakterystyczne i powtarzające się przez kilka minut cztery dźwięki numeru DJa Rolando pod tytułem „Knights of the Jaguar” z 1999 roku usłyszeliśmy na pewnej imprezie 13 lat temu i było to na tyle mistyczne wspomnienie, że nie wiadomo dlaczego wyryło się w pamięci.
Domyślacie się już, że chodzi o flashback z Love Family Park, ale z odległego jak lata świetlne 2010 roku i właśnie na Love Family Park postanowiliśmy wrócić po ponad dekadzie nieobecności. Impreza po swoich edycjach w Hanau czy Mainz zakotwiczyła ponownie do Frankfurtu nad Menem, gdzie w gorącą sobotę, na polu wysuszonej trawy, usłyszeliśmy po latach… „Knights of the Jaguar” zagrane przez Svena Vatha. Jak gdyby nic się nie zmieniło, jak gdyby czas stanął w miejscu, jakbyśmy byli dziesięć lat młodsi.
To jednak dość sentymentalna wycieczka, która może obchodzić dość znikomą liczbę czytelników. Wycieczkę do Frankfurtu jednak polecamy nawet z turystycznego punktu widzenia. To miasto kontrastów, pięknej, choć małej starówki, ciągnącego się kilometrami bulwaru nad Menem i wieżowców, które skupione na niewielkim areale mogą wytwarzać wrażenie teleportacji pod amerykańskie molochy. Gdy wracaliśmy z Love Family Park, wylądowaliśmy pod jednym z sześćdziesięciopiętrowców, spowitym w nocnej mgle. To był kolejny kontrast do beczki kontrastów tego wypadu, bo LFP odbyło się w Rebstockpark na przedmieściach Frankfurtu. Pośród drzew, niedaleko jeziora, na wielkich polanach naprawdę zapomina się, że to impreza w piątym co do wielkości niemieckim mieście. To park oddalony na 60 minut pieszej wycieczki od hotelowych okolic.

Słuchając rad z internetu, wsiedliśmy przy dworcu do autobusu jadącego w tamtym kierunku, który jednak był podejrzanie pusty, a potem pruł zupełnie inną trasą i nie zatrzymywał się na żadnych przystankach.
Jesteśmy już zestresowani, ale kierowca nagle krzyczy po niemiecku przez cały autobus tylko do nas: „gdzie jedziecie?”. „Do Rebstockpark”. I po dziesięciu kolejnych minutach autobus się zatrzymuje, a miły pan rzecze: „Rebstockpark”. Prywatny przejazd przegubowym MANem. Miłe.
Miłe twarze i miłe osoby spotykamy też już na samym początku przygody z festiwalem. Jak gdyby ten rzeczownik „family” do czegoś zobowiązywał, jak gdyby z założenia obecność na tej imprezie wklejała uśmiechy na twarze. W sumie dlaczego ktoś miałby się smucić? Słońce chowało się często za chmurami, ale momentami też prażyło i co najważniejsze nie spadła ani jedna kropla deszczu, do tego cały czas panowała parna atmosfera sobotniego, lipcowego dnia w centrum Europy. Czy festiwal był tak olbrzymi jak lata temu? Wydaje nam się, że nie, ale dwie półkoliste sceny były wystarczającą areną dla wydarzeń tego dnia. Uwielbiamy eventy, które rozkręcają się koło południa i kończą w okolicach 22:00. Frankfurtczycy też chyba je uwielbiają, bo tego dnia były… trzy takie dzienne festiwale w różnych okolicach i z różną muzyką! LFP, Apokalypse i Find Your Animal.

Wróćmy jednak na Love. Jedna ze scen grała w parku zdecydowanie szybciej i wpisywała się w nurty modnej teraz prędkości muzyki techno. Nie zdecydowaliśmy się posłuchać Niny Kraviz, ale słyszeliśmy z daleka, że tego lata katuje ona remiks „Bailando”. Rozmawialiśmy z klubowiczami, co sądzą o jej obecności na tej imprezie i trzeba przyznać, że spotkaliśmy sporo chłodnych komentarzy…
W tym samym czasie na drugiej, głównej scenie grał jedyny reprezentant nurtu Afterlife czyli Innellea. Jego „Forced Adaptation” brzmi w ciągu dnia inaczej, ale równie dobrze jak w wielkiej, ciemnej hali… Innellea skończył dość zaskakująco numerem Matta Guy’a „Set my mind free”, choć w przekroju całej soboty, na tej scenie można było usłyszeć dość dużo wokalu. Dużo było tam miłości w dźwiękach, dużo rodzinnej atmosfery i dużo… parku.

Na tej samej scenie grał potem Vintage Culture, a ostatnie sześć godzin należało pół na pół do libero techno kadry świata czyli najpierw Solomuna, a potem Svena. Mamy wrażenie, że Mladen przyspieszył w trakcie grania na przestrzeni ostatnich lat, ale tego popołudnia wybierał się w przeróżne melodyjne wycieczki, było w jego secie dużo klasycznie house’owego zacięcia, dużo wokalu, czasami gościł uśmiech, ale większość popołudnia serwował kolejne dania z surowym wyrazem na jego profesorskiej twarzy.

Na drugim trawniku szalała Anfisa Letyago, znakomicie bawiąca się w towarzystwie swojej muzyki, podobnie jak tłum zgromadzony pod sceną. To jedna z tych artystek, która w umiejętny sposób bawi się dynamiką i sprawia, że jej sety nigdy nie są monotonne. Momentami wyciska poty, by za moment powrócić do ciężkiej stopy, po momentach przerwy breakdownów, ale równie energetycznych, choć to na pierwszy rzut ucha przecież oksymoron. Na LFP widać było także dziesiątki fanów Kobosila w charakterystycznych koszulkach, którzy ze swoim idolem zamykali scenę w kolorze czerni.

Trzy godziny wcześniej, tuż po Solomunie na Floor (a w zasadzie Lawn 1) stery przejął drugi profesor Sven Vath, który też cofał się do klasyków swoich („L’esperanza”), cudzych (opisany już „Jaguar”) i swoich tegorocznych klasyków closingowych, bo Papa Sven znowu zakończył seta numerem od duetu Bicep. Co dla fanów nie było niestety zaskoczeniem, gdyż to ostatnio jego klasyczny standard i pozostał też delikatny niedosyt, bo czy znakomity „Atlas” wyciska jako closing track ostatnie poty o 21:55, kiedy wiesz, że ten szybko płynący dzień dociera już do końca? Że to już ostatnie trzy minuty tańca w parku?
Czas na LFP leci jak TGV, dobrze, że nie trzeba go tracić w gigantycznych kolejkach. Wszystko szło w miarę sprawnie, opaski przedpłacowe działały bez zarzutu, dużo foodtracków pracowało pełną parą, nic nie grodziło jak w naszym pięknym kraju barierkami strefy a z b i z c, a jedyna gigantyczna kolejka ustawiała się do… oddawania papierowych talerzyków, bo te były obarczone kaucją o wysokości dwa euro. Oddawanie i tak szło jednak szybko i sprawnie, a w kolejce można było… pogadać. Wracamy do naszego family kontentu, bo naprawdę nie brakowało ludzi w różnym wieku, w różnej stylistyce, z różnymi gustami, a wszystko sklejało się w sobotni techno piknik. Czy LFP mogłoby ciągnąć się do niedzieli? Z pewnością, bo pozostał nam nawet muzyczny niedosyt.
Love Family Park był głównym powodem wycieczki do Frankfurtu, ale sam Frankurt też ma dużo do zaoferowania. Trafiliśmy jeszcze na wystawę prac Banksy’ego, zajrzeliśmy do Museum Of Modern Electronic Music. Śmiało możemy polecić taki techno city break na sezon 2024. A wiadomo, że Love Family Park znowu tam się odbędzie i wkrótce ma wystartować sprzedaż biletów.

