Raz na jakiś czas na naszej stronie opisujemy festiwale, które zachęcają swoim line up’em, lokalizacją czy innymi atrakcjami. Bez wątpienia uwagę naszego lewego oka przykuł Terminal V, który na początku kwietnia odbył się w Edynburgu.
Przepiękne szkockie miasto, to nie tylko zabytki, whisky ale jak się okazuje również muzyka. Tej w Wielkanocną niedzielę nie brakowało. Podczas jednodniowego wydarzenia zagrali m.in. Helena Hauff, Bicep, Peggy Gou, Kölsch, Pan – Pot, Mall Grab, Amelie Lens czy Rødhåd.
Z dotarciem do miejsca imprezy nie było najmniejszego problemu. Terminal V odbył się w hangarach oddalonych zaledwie kilka minut od lotniska i dwadzieścia minut od centrum Edynburga. Na przybyłych gości czekały cztery sceny, budki z jedzeniem, pamiątki oraz świetnie wyszkolone labradory, które zadbały o bezpieczeństwo osób starających przemycić substancje odurzające.
Wychodziło tak to im dobrze, że wielu ludzi przed samym wejściem opróżniało zawartość swoich kieszeni. Efekt można było zobaczyć np. potykając się o kokainę, MDMA, tabletki, które w ciągu minut pojawiły się całkowicie za darmo na ziemi jak grzyby po deszczu. Do wyboru, do koloru. Bez względu czy było się z prasy, obsługi czy z Japonii, trzeba było grzecznie ustawić się w kolejce po kilka osób i poczekać aż psy przejdą obok. Muszę przyznać, że nigdy wcześniej nie spotkałem się z tak rygorystycznym podejściem do sprawy. Nigdy nie widziałem, żeby tak szczegółowo przeszukiwano ludzi. Widok wydawał się zabawny, aż do momentu gdy labradory zatrzymały się przy mnie i moim redakcyjnym koledze.
Panowie policjanci grzecznie poprosili nas do pomieszczenia w którym zakończyła się kontrola wcześniej zatrzymanych osób. Moim oczom ukazały się jednorazowe niebieskie rękawiczki i dość długie palce policjanta, który zaczął zadawać pytania. Jedyne co mi przyszło powiedzieć to: „Ale zimno tu macie”.
Po dłuższej rozmowie i sprawdzeniu nas raz jeszcze (bez użycia rękawiczek), panowie stwierdzili, że pies się pomylił, bo tak się zdarza przy tak długiej kontroli. Oczywiście nie obawialiśmy się niczego, bo nie mieliśmy nic do ukrycia. Dziewiczym krokiem udaliśmy się w kierunku muzyki.
Tegoroczna edycja składała się ze sceny głównej oraz dwóch mniejszych, które absolutnie sobie nie przeszkadzały. Można było swobodnie się przemieszczać bez zakłócania sobie dźwięku (jak to bywa podczas wielu festiwali). Organizacyjnie nie można absolutnie do niczego się przyczepić. Nagłośnienie dawało radę, oświetlenie też i co warto dodać – cena biletu również. Za taki line-up, jak najbardziej warto.
A skoro o muzyce. W tym roku na imprezie zagrała plejada znakomitych artystów. Jednak nie wszyscy stanęli na wysokości zadania. Były wielkie zaskoczenia i niestety rozczarowania. Jednym z nich był duet Bicep, który w ubiegłym roku zachwycił swoim debiutanckim albumem. Większość ich klubowych wystąpień wyprzedaje się w bardzo krótkim czasie. Niestety ich set podczas Terminal V był bardzo słaby. Chłopaki grali kawałki, które kompletnie były bez sensu. Nawet zagranie swoich hitów „Glue”, „Rain” czy „Opal” nie uratowało tego nudnego występu.
Kolejnym na liście rozczarowań był Mall Grab, którego miałem okazję słyszeć już wcześniej, ale tym razem nudził i tak samo jak Bicep… grał bez sensu. A szkoda, bo szkocka publiczność naprawdę się zna na muzyce i docenia dobre sety. Tym razem niestety nie udało się.
O tym, że warto się starać przekonała się Peggy Gou, która jest częstym gościem podczas szkockich wydarzeń. Producentka w zeszłym roku szturmem zdobyła liczne grono odbiorców. Byłem strasznie ciekawy jest występu, gdyż nigdy wcześniej nie miałem okazji jej posłuchać na żywo. Słuchałem miksów w necie, ale nie bardzo mnie przekonały. Jednak, to co zaprezentowała podczas Terminal V zachwyciło nie tylko mnie. Znakomita i dobrze przemyślana selekcja numerów doprowadziła publiczność do czerwoności. Wyrazów wdzięczności nie było końca. Publika co chwilę krzyczała „Peggy! Peggy! Peggy Fucking Gou”. Co prawda do końca nie wiem o co chodziło z dmuchaną żyrafą na jej głowie, którą przyniósł jej ktoś z obsługi, ale muzycznie było to co powinno być na dobrej imprezie. I jeżeli, kiedyś będziecie mieć okazję posłuchać Peggy Gou… śmiało. Był to moim zdaniem drugi najlepszy set tego dnia.
Drugi, bo pierwsze miejsce należy do innej kobiety, którą od dłuższego czasu jestem zachwycony. Mowa tutaj o Helenie Hauff. O wielu lat jest u mnie na wysokim miejscu. Tym razem byłem ciekawy jak sobie poradzi na wielkiej, masowej imprezie. Dotychczas słyszałem Helenę w klubie i za każdym razem było znakomicie. Przez pierwsze pół godziny grała tak szybko, że redakcyjny kolega spytał się mnie: „co ona tak zapierdala? Spieszy jej się gdzieś?”. I faktycznie grała szybciej niż dotychczas , jednak po kilku kawałkach zwolniła. Byłem zdziwiony, że zgromadziła pod sceną główną tak liczne grono ludzi, którzy co chwile krzyczeli jej imię i krzyczeli do siebie: „O ja! Co za numer”. Bez dwóch zdań najlepszy set tego dnia.
Wartym odnotowania jest bardzo dobry set Kölscha, za którym nigdy nie przepadałem. Jednak to co zaprezentował podczas imprezy było dla mnie wielkim pozytywnym zaskoczeniem i chętnie usłyszę go raz jeszcze.
Pan – Pot, Amelie Lens oraz Rødhåd, to artyści którzy zawsze prezentują się dobrze. Nie będę się rozpisywać szczegółowo na temat ich setów, bo musiał bym co chwilę się powtarzać. Idąc ich posłuchać wiedziałem czego mogę się spodziewać i wiedziałem, że rozczarowania nie będzie. I tak tez się stało. Muzyka idealnie zgrana z oprawą wizualną sprawiła, że można było na kilka godzin przenieść się w inny świat.
Terminal V jest na dobrej drodze, by stać się ważnym wydarzeniem na klubowej mapie. Dobra organizacja, znakomity line-up, znakomita lokalizacja i co ważne… niska cena biletu jak na brytyjskie warunki. Do tego należy wspomnieć o dobrej oprawie wizualnej. Wszystko to składa się na idealnie zrobiony event, który każdy szanujący się „techno turysta” musi odwiedzić.