Dotarł do mnie przekaz, że ten nowy serial Netflixa to opowieść o imprezowym życiu Ibizy stworzona przez ludzi od „Domu z Papieru”. W sumie to wystarczające na dzień dzisiejszy referencje, bo jakoś tak dziwnie dużo czasu mam w te piątkowe i sobotnie noce w ostatnich tygodniach… Bierzemy na warsztat. Nalewam piwo do szklanki, popcorn wesoło pyrka w mikrofalówce.
Nie wiem czego się spodziewałem. Jakiejś zawiłej intrygi rodem z „Domu” w stylu „Prison Break”, historii DJ-a rodem z „Berlin Calling”, dobrej muzyki, wiarygodnych postaci, może jakiejś wizyty przy Mambo, w Pachy, wkręcania w fabułę znanego artysty, strzelaniny podczas imprezy Dixona. Coś tam takiego. Naiwny.
Co z tego wyszło? Dramat jakiś. Uwaga, bo poniżej spoiler na spoilerze.
Nie ukrywam, jestem fanem Netflixa, seriali, nowości, także „Domu z Papieru” (no, pierwszych dwóch sezonów). Co łączy jednak „White Lines” z „Domem”? To i to po hiszpańsku więc el idioma español es agradable al oído. Ja tam umiem powiedzieć np. estoy borracho.
Owszem, na tej „Ibizie” mamy zupełnie absurdalne niczym w banku Hiszpanii zwroty akcji, ale na tej Ibizie faktycznie wyglądają one ABSURDALNIE i nijak nie łączą się w błyskotliwą akcję. Serio, czy po wszystkich sezonach „Narcos”, „Narcos Mexico”, „El Chapo”, „Ozark”, „Breaking Bad” czy z domowego podwórka „Ślepnąc od Świateł”… czy po tym wszystkim kogoś jeszcze interesują historyjki o narkotykach wysypywanych z pędzącego, uciekającego przed policją golfa? Serio? Nikt nic nie zauważył?
Główna bohaterka po dwudziestu latach psychicznych dramatów jeździ sobie po Wyspie, szukając brata sypia w melinach półświatka, kradnie kilogramy kokainy i ZAWSZE jak akurat się z kimś pokłóci to trafia na sam qlimax niewyobrażalnie niesamowitej imprezy.
Do tego mamy także seksualną „orgię”! Myślicie, że ma to jakikolwiek wpływ na cokolwiek? Znaczenie dla fabuły? Nieee no co Wy, oszaleliście? O, pokażmy sobie „orgię”, może to będzie pierwsza scena seksu w historii telewizji? Jakaż ta Ibiza jest wyuzdana, o maj gat. Wille, baseny i pływanie synchroniczne.
Prawie bym zapomniał o głównym bohaterze, którym jest brytyjski dzieciak, co w Manchesterze organizował rave’y, ale go ojciec wyrzucił z domu, więc… poleciał na Ibizę ze znajomymi i WSZYSTKIM się udało w technobiznesie! Co za farciarze! W rok byli znanymi DJ-ami (oraz dilerami i organizatorami „orgii”), a ten główny to zorganizował nawet na basenie LEGENDARNĄ imprezę urodzinową dla 600 osób. Niezły farciarz. Zapomniałbym jeszcze o jego romansie ze starszą Panią, którą poderwał znajomością… uwertur Beethovena. Na blachę miał wykute wszystkie. Jak każdy dzieciak z Manchesteru.
Teraz najciekawsze! Nawet nie wiem jak to się kończy, bo kiedy nagle na tej SZALONEJ Ibizie pojawia się stary tej dziewczyny, co szuka brata, przyjeżdża nagle KAMPEREM i gotuje na plaży GULASZ w kociołku, to ja już serio odpadłem i nie wiem co jest dalej.
Wszystko podgrzane jest utworem Fishera „Losing it”, z którego jak wiemy, kpią DJ-e, że to pójście na łatwiznę łatwizn. Jest jeszcze taki poboczny bohater, średnio utalentowany DJ, którego – serio – torturują basem ze ściany soundsystemu. Żeby był taki artysta potem jak z „It’s all gone Pete Tong”. Serio jak to sobie przypominam, to aż sam w to nie wierzę. Co się zobaczyło to się nie odzobaczy. Do tego wszystkiego gadanie, gadanie, smuty, płacze, wspomnienia zaginionego brata i diva, co odwiedza niepełnosprawną córkę i przy okazji masturbuje księdza. (Dacie wiarę?) No, ale za to jak pies je kokainę z trawnika to się można uśmiać po pachy. Jest też pogrzeb innego pusiaczka.
Kiedy to piszę, to spodziewacie się, że w sumie to może fajna, absurdalna komedia. Nie, nie, nie, to miał być chyba kryminał albo film sensacyjny, albo sam nie wiem co to miało być. Haters gona hate. Wiem, wiem, tak właśnie teraz myślicie. Z tym, że ta pierwsza część serialu jest po prostu tak słaba, że trzeba to głośno powiedzieć. Drugiej nie widziałem, bo szkoda czasu.
Lepiej obejrzyjcie sobie to. To było fajne: