Spacer Powiślem. Pół godziny od hotelu i już ulica Łazienkowska w Warszawie. Przywitała nas uderzeniem tysięcy gardeł na stadionie. Legia strzeliła czwartego gola, gdy my ustawiliśmy się w kolejce do wejścia. Z jednej strony  sportowe emocje. Z drugiej strony rytmiczne uderzenie kolejnych beatów niosące się gdzieś ze środka betonowej sali. Od boiska ekstraklasy i sportu na muzyczny parkiet Torwaru było dosłownie 50 metrów. Stolica. I wielkomiejskość, którą tak bardzo reklamowało się Undercity.

Wchodzimy do jego miasta. Słyszymy bujający bas pierwszej sceny. Tak wprost na korytarzu. Wita nas Kollektiv Turmstrasse. Pięknie, konkretnie, kiwająco, ze stylem tak ukochanym, łudząco pachnącym wstępem do ich największych hitów. Koniecznie chcemy potańczyć, ale najpierw musimy poznać miasto.

Jego pierwszym punktem jest właśnie City Hall. Scena trochę „przejściowa”, choć klimatyczna, bliska, przestrzenna choć intymna, na wyciągniecie ręki, gdzie nie ma gdzie się schować. Obok schody i wejście na półpiętro i drugie piętro. Obok jeden, drugi, ósmy bar. Zejście schodami do szatni.

W barach wszystko. Nie tylko drinki, whisky, piwo, ale też wino czy prosecco. Brawo. Płacimy żetonami lub kartą. Przynajmniej w teorii, bo problemy z zasięgiem trochę krzyżują plany. Kieszeń wypchana paragonikami z „odmową płatności” z trzech kart. Żeby nie było, że zbankrutowaliśmy.

Trudno. Ostatecznie jak nie tu, to tam, jak nie kartą, to żetonem, nikt z pragnienia nie umrze. Choć set takich Kollektivów w tle ciągnący wagon może przez to przepaść.

Ostatnie numery panów z Turmstrasse ciągle bujają, jest ciasno i chyba (z moich obserwacji) najbardziej tłoczno całej nocy! Jedni chwalą kolorowe wzory oplatające białe elementy budynku. Inni mówią, że z tym fioletem może ktoś przesadził? Ostatecznie wzory na balkonach momentami tworzą wrażenie mappingu, a parkiet wygląda jak basen z ludźmi na dnie. Na pewno oryginalnie. Im dalej w noc, tym kolorowe światła gasną. Tym stroboskop na gwiazdę jest mniej aktywny…

Jacques Greene! Z niego czerpiemy już pełnymi garściami gotowi na długą noc. Świadomie od początku do końca. Zmieniamy zdanie o jego secie jak w kalejdoskopie. Trochę mamy wrażenie, że nie chciał bujać jak Kollektiv. Trochę chciał mocniej. Trochę jednak zwalniał. Próbował wyczuć publikę, która entuzjastycznie zareagowała na Follow The Step z remiksie Kinka. I wtedy już wiedział, na jaki tor skierować swój pociąg i jak go rozpędzić.

Potem chwalił się motywami ze swoich numerów. Był „Convex Mirror”. Zaczynaliśmy szaleć. Kiedy wjechał Pional i „Tempest” to byłem bliski utonięcia w tym basenie. Piękna sprawa i laur TOP3 naszej redakcji był już wtedy rozdany. Na koniec jeszcze Jacques dorzucił motyw z „White Ferrari” od Franka Oceana, a za plecami czekała już Honey Dijon.

Wyczekiwana przez nas. Odkryliśmy ją dość dawno, ale byliśmy nieśmiali… Wydawało nam się, że jest trochę „noname’owa”, ale jej kariera ruszyła nagle i Dijon w Polsce na Undercity była jedną z… headlinerek. Tak to odbieraliśmy. Dla organizatorów brawa.

Greene zadał trochę ćwieka na koniec Honey… Tak to wyglądało z perspektywy parkietu. Numer z dźwiękiem syreny nijak nie pasował temu, co chciała zrobić Dijon. Mija minuta, dwie, trzy… W końcu Dijon pięknie wchodzi z tym co chce. Kunszt. I zaczyna grać jak chce. Zupełnie inaczej! Zapomnijcie o Pionalu. House’owe numery na beacie, którego nie powstydziłaby się niejedna gwiazda techno? Płyniemy. Dijon dostała chyba zielone światło na odkręcenie kurków. Razem z breakdownem uderza tak bardzo, że… BARDZO. Stoimy na wysokości czwartego rzędu, a fala basu uderzyła w twarz jak halny pod Gubałówką. Nagłośnienie ledwo dawało radę pod taką lawiną.

Dijon to PRAWDZIWA djka. Momentami masz wrażenie, że może ona gra trochę live? Wrzuca tracki, wokale, miesza konwencje,  używa faderów sprawnie i równo w przeciwieństwie np. do Villalobosa, który chętnie ściąga fader w dół, ale NIE WIEDZIEĆ CZEMU potrafi się o pół sekundy spóźnić. U Dijon to nie do

pomyślenia. Warsztat przemyślany, efektowny, dynamiczny, obfity, a… nieprzesadzony.

Energia uderza z tym basem i wieje jak ten halny. Można mieć wątpliwości, czy wokal Martina Kinga nie stał się nudny (no stał się), można mieć wątpliwości czy motyw kojarzący się klubowiczom z „Show Me Love” pasuje do całokształtu (no nie pasuje). To jednak nie zostawia rys na całokształcie. Na pewno Dennis Ferrer i Hey Hey spodobało się publiczności, znanych klasyków tylko liźniętych gdzieś z motywem było sporo, a Honey udowodniła nam, że na szczyt dociera konsekwentnie i nieprzypadkowo. Tylko momentami ponosiła ją góralska fantazja.

Zapomniałem, że kolorowe światła w basenie ludzi na City Hall wcześniej zgasły. Dixon grał już w półmroku jak w klubie, jak w korytarzu stadionu San Siro na after party świętej pamięci włoskiego Time Warp. Kolorowe światełka zgasły i klimat znany z Innervisions zagościł w głośnikach. Na Dixona czekaliśmy, ale było w nas już tyle energii, że jego set wydał się… idealny do posłuchania. Czy jednak do festiwalowego szaleństwa? Kiedy w nogach rozpiera cię energia? Wiadomo, że Dixon tak właśnie gra, ale zawsze jakoś tak… podczas TEGO festiwalu czekaliśmy na zaskoczenia.

Ten set Dixona byłby pysznym przepisem w wielu scenariuszach, ale nie w tym wielkomiejskim. Bo publiczność miała zbyt duży wybór i wszędzie serwowano jej konkrety.

Czy zdążymy jeszcze na Dubfire’a?

Biegniemy na Metropolis Stage, gdzie olbrzymie wrażenie robią wielkie kotary rozsunięte od samego sufitu do samej ziemi. To wygląda jak czarna świątynia w jądrze ciemności. Na jej środku logotyp Smolnej, który wygląda trochę jak ołtarz w tej świątyni. Który nie dla wszystkich był też symbolem oczywistym. Nie rzuca się w oczy.

Pod sufitem aureole oświetlenia. Nad sceną „luksfery” zamiast witraży z patronem muzyki. I cztery podesty, które skutecznie skracały przestrzeń i sprawiały momentami wrażenie, że jest ciasno, choć nie mieliśmy problemu z dotarciem w wybrane miejsce na środku parkietu pod deszczem światła.

Patrzymy w rozpiskę. Dubfire już niestety kończy. Zostało mu dziesięć minut. I jest podejrzanie cicho, wolno jakby, od niechcenia. Czyżby to był wstęp pod Jorisa Voorna? Nie wydaje nam się jednak, by Dubfire był takim gentelmenem. Najwięcej energii zostawia na after w Smolnej? Nie wydaje nam się jednak, by tak ryzykował. Mija minuta. Do tego jakby spowolnionego beatu dołącza dźwięk. Jeden. Drugi. Trzeci. Głośniej. Mocniej. Trzask. Treble na granicę. To narasta. To się nie dzieje gwałtownie. To z minuty na minutę. Na granicy. Ciągle na granicy dźwięku przesterowanego. Może jednak trochę przesterowanego. Na granicy bolesnej dla ucha. Ale jeszcze nie bolesnej. Mocniej. Głośniej. Dźwięk. Czwarty. Piąty. Szósty. Dubfire jak jak Książę Ciemności przygotowujący się do tortur przyjemności rozkręca potencjometry jeszcze bardziej na granicę. Siódma minuta. Ósma minuta. Dziewiąta MINUTA. DZIESIĄTA MINUTA. Eksplozja. Miazga. Czarna magia. Wszystkiego niby za dużo, za dużo tych dźwięków, a jednak wszystko na miejscu.

Mogłyby zapalić się światła i mogłaby być 8 rano i miałbym wrażenie, że to był najlepszy closing track ever. 

Numer ucieka jeszcze bez beatu przez palce przez kilkadziesiąt sekund, gdy Dubfire kończy, a ludzie biją brawo. Czego by nie zrobił Joris w tym momencie, to… wydaje się, że będzie malutki. Jakim numerem by nie zaczął, to tuż po tym „uwolnieniu” od Księcia Ciemności nic by nie mógł zrobić… Jak tutaj wkleić teraz tego Jorisa z jego pozytywnym brzmieniem? Konsoleta przejeżdża pod jego ręce.

Z 10 minut byliśmy jeszcze pod wrażeniem poprzedniego seta. Joris zaczął mocno, bo nie miał wyboru. Gdyby ktoś mi powiedział, że tej nocy zagra „Ringo”, po tym co tam się wydarzyło, to bym nie uwierzył. Jedak Holender to nie tyle doświadczony gość, ale po prostu profesor habilitowany. Zagrał to „Ringo”. I tak to zrobił, że nie wiedziałem kiedy po wycieczce do strefy śmierci znowu się uśmiechałem słuchając Jorisa jakiego pokochały tysiące fanów. Był też Butch i „Countach” w remiksie od przyjaciela Voorna czyli od Kolscha.

Jak on to robi, że pasowałby do City Hall i pasował też na Metropolis? Jak można połączyć granie house’owych hitów z uderzeniem rodem z Awakenings? To wie tylko Joris. Dlatego tak bardzo go w kraju kochamy. I dlatego grał już chyba trzeci raz na przestrzeni roku. I chyba dlatego przesunięto go jednak na closing set, choć pierwotnie miał grać wcześniej.

Organizatorzy przed Undercity mówili, że inspirowali się różnymi miejscami i imprezami. Po przeczytaniu tego wywiadu szukaliśmy więc podświadomie inspiracji. (Ta podświadomość!) Byli tacy, co mówili, że to City Hall to tak trochę na korytarzu. Tak wygląda w zasadzie rozkład Pachy na Ibizie. Prosto ze schodów na „niewielki” parkiet. Lub schodami do góry na lewo, prawy, górny taras. Scena Tunnel? Miała swoich fanów wiernych, ale zajrzeliśmy tam tylko z ciekawości. Roman Poncet grał pięknie jak na nasze ucho i pięknie płynęło oświetlenie po ustawionych prosto światłach. Taki górny parkiet Watergate w Berlinie, ale… ze zdecydowanie większym rozmachem. Świecące aureole na Metropolis Stage? Poniekąd przypominały żyrandole z Instytutu. Wszystko było jednak tak blisko siebie, że aż niemożliwie! Minuty, dwóch minut, potrzebował człowiek, by zmienić scenę. Brawo.

Do beczki miodu trzeba dołożyć łyżkę dziegciu. Korytarz na Towarze nie jest przystosowany do tak upalnej atmosfery. Było duszno. Organizatorzy zaryzykowali także z brakiem zamkniętych stref gastro. Z zakupionym w jednym miejscu drinkiem, mogłeś pójść WSZĘDZIE. To rozwiązanie, któremu należy klaskać. Przez to jednak klaskały też buty o podłogę, które przyklejały się z każdym krokiem, co momentami było jeszcze bardziej denerwujące niż piasek na Audioriver.

Wielu myślało, że to nie będzie egalitarna impreza. Były jednak osoby, które zawitały na Undercity, a nie zostałyby wpuszczone na Smolną nawet z wizą od Donalda Trumpa. Było więc… przekrojowo, choć ciągle na szczęście klimatycznie, wszyscy byli uśmiechnięci, a najbardziej rozbawił nas pewien gość… Stoją w pięć osób i gadają o tym i o siam tym. I ten gość nagle krzyczy do nich: „no chodźcie w końcu, *****, tańczyć!”

Niedosyt? Zawsze. No bo nie posłuchaliśmy Beyera, a podobno podczas Neverending atmosfera sięgnęła górnej części kotary. Nie zdążyliśmy na całych Kollektivów (choć i tak wiemy, że zagrali lepiej niż z Poznaniu wiosną tego roku), nie zdążyliśmy zakotwiczyć w Tunnelu. Mam jednak wrażenie, że tak mocny line-up zawsze obroni imprezę. Zawsze. DJe z topu sami się nakręcają! Chcą zagrać lepiej, ciekawiej, dynamiczniej, oryginalniej niż poprzednik… Nie ma rozgrzewki, nie ma czekania na headlinera, bo tych headlinerów na Undercity było z dziesięciu.

Byli tacy co mówili, że to polskie Time Warp… No poczekajmy jeszcze. Dajmy szansę Undercity, bo przecież mają plany na trzy lata. Bez fałszu i bezinteresownie, ale dla mnie (może ze względu na obecność house’u?) to była  impreza roku. Zaskoczenie po całości.

(zdjęcia: Materiały Prasowe, Helena Majewska)