Nie od dziś wiadomo, że before jest częścią integralną każdej dobrej imprezy. To swoiste preludium, formowanie nastroju i po trosze zabijanie czasu przed nadchodzącym wydarzeniem docelowym. Niemalże rok temu miał miejsce Before Yass! Festival. Dwa dni, elegancko zaaranżowana przestrzeń, kilku bardzo fajnych artystów, subtelny after z muzyką klubową. Już te składowe sugerowały, że to pełnoprawny festiwal muzyczny, ale nie to wciąż tylko before, before trwający rok. Czy warto było czekać?

Bez zbędnego budowania napięcia odpowiedź może być tylko jedna – Yass!.

Organizacja największych festiwali muzycznych trwa cały rok. Nie wiem ile czasu trwało przygotowanie Yass! Festivalu ale z całą pewnością organizatorzy nie próżnowali. Na razie mowa tutaj jeszcze nie o samym wydarzeniu, a o okresie promocji. Promo movie, szata graficzna strony internetowej czy plakatów ozdabiających cieszyńskie przystanki komunikacji miejskiej to w mojej opinii majstersztyk.

Niczym snake za czarnym pikselem na Nokii 3310, niczym magiczna sprężyna za końcem schodów tak i ja podążałem na teren festiwalu. To co ujrzałem po przekroczeniu bramy wejściowej potwierdziło, że nie tylko materiały promocyjne, ale również sama oprawa festiwalu po prostu cieszy oczy. Po prawej stronie ukazała mi się masywna scena główna – Warehouse Stage, gdzie wtenczas grał jeden z najbardziej wyczekiwanych przez festiwalowiczów zespół – Kwiat Jabłoni. Ilość publiki i jej entuzjazm robiły wrażenie, niemniej ja skupiłem się na standardowym rekonesansie terenu.

Po lewej stronie od bramy wejściowej, a mniej więcej w linii prostej od kierunku sceny głównej roztaczał się gąszcz stolików z ławkami okryty parasolami z napisem: „CIESZYN. BROWAR ZAMKOWY”. To właśnie teren Browaru Zamkowego został tak bardzo przemyślnie zagospodarowany. Obłożenie wspomnianych stolików nie ustawało. Nic dziwnego, bo prócz tego że można było dać odpocząć nogom i przy okazji posłuchać muzyki to można było przede wszystkim delektować się przepysznymi piwkami.

Jakiś czas temu kolega z portalu mieszkający w Toruniu wysłał mi zdjęcie cieszyńskiego lagera. Nie mam pojęcia jak jest w innych miastach ale to zdjęcie pokazuje, że Browar Zamkowy idzie w Polskę, jak nie w świat. Brawo, oby tak dalej!

W trakcie trwania całego festiwalu występy na scenie głównej i kolejnej sporo mniejszej Yard Stage nie pokrywały się czasowo – koncerty odbywały się naprzemiennie. Muzykę bez przerw dostarczała natomiast najbliższa moim gustom muzycznym Club Stage. Tam przy pierwszych odwiedzinach, za sterami rządził i dzielił znany, ceniony i lubiany na lokalnej scenie DJ KRTL. Klimat, cudownie przystrojony dziedziniec, muzyka kupiły mnie totalnie. Deep’owe czy też nieco bardziej klasyczne house’owe tracki cały czas porywały liczną publikę.

Organizatorzy określili Yass! Festival mianem slow festu. Pozwolę sobie wyjąć Club Stage poza ramy tego nazewnictwa. Szczególnie w odniesieniu do piątkowych poczynań pozostałych członków kolektywu Electrologia. Najpierw Żarwin, następnie Unmord b2b Shuti wcale nie chcieli zwalniać tempa, tylko je podkręcać. Ilość bpm’ów rosła proporcjonalnie do szaleństwa na parkiecie. Techno kamraci wychodzący z założenia: “jeńców nie bierzemy” zahipnotyzowali wszystkich przybyłych nie dając im chwili wytchnienia. Pomimo tego na końcu pozostał niestety niedosyt – czemu to wszystko tak szybko się skończyło?

Bilety na pierwszy dzień festiwalu wyprzedały się na długo przed jego rozpoczęciem. Wydaje mi się, że powód był dosyć prozaiczny. Była to kumulacja fanów dwóch „nieco” różniących się od siebie headliner’ów piątkowego wieczoru, którzy chcieli partycypować w ich występach.

Pierwszym artystą, a dokładniej mówiąc artystką była pani Monika Brodka i jej live band. Nie ukrywam, że zahaczyłem tylko na chwilę, ale brzmiało i wyglądało to wszystko niezwykle przyjemnie i profesjonalnie, a obłożenie sceny było jak do tej pory największe.

Drugi występ to zespół PRO8L3M. Tu nastąpiła kulminacja i oblężenie Warehouse Stage. Dotychczas jako „wychowany na rapsach dzieciak” nie do końca rozumiałem ich fenomenu, ale piątkowy koncert pozwolił mi się zbliżyć do zrozumienia. Pełne uznanie dla chłopaków, w szczególności dla DJa Steeza, który wszedł w nawijkę jak po swoje. Nie jako hypeman, a jako pełnoprawny raper.

Pomiędzy pierwszym, a drugim dniem festiwalu warto wspomnieć o często zapominanych wątkach pobocznych, które de facto są bardzo istotne podczas organizacji całego przedsięwzięcia. Tu przede wszystkim mowa o eko podejściu, strefie chillout czy punkcie z darmową wodą. Dodatkowo ku uciesze głodomorów na terenie wydarzenia znajdował się nocny targ serwujący lokalne i międzynarodowe dania uliczne.

Bardziej istotny wątek to podświetlenie całego terenu przemysłowego browaru, jak i oświetlenie + wizualizacje na scenach. Nie będę ryzykował z określaniem kolorystyki, ale wyglądało to wszystko magicznie.

Sobota na Club Stage kręciła się w głównej mierze wokół czarnej płyty, a raczej to czarna płyta kręciła tą sceną. Tym razem w 100% housowe sety robiły robotę. Dzień napoczął Wake Up, kontynuował Mazubar, a po nim Mniam Collective – panowie zagrali m.in. wielbiony przeze mnie ponadczasowy track:

Całość zamknął Mr G. serwujący bardziej klubową selekcję muzyki house.

Dla mnie sobota była jednak dniem spod znaku pominiętej w piątek sceny Yard Stage gdzie udało mi się uczestniczyć w dwóch najzacniejszych koncertach festiwalu.

Pierwszym najbardziej wyczekiwanym był koncert Noon’a. Nie do końca wiedziałem czego się spodziewać, jaką formę występu obierze. Pojawienie się na scenie perkusisty i basisty rozwiało moje wątpliwości – będzie to live aranżacja jego utworów. Mikołaj od początku wszedł w świetną interakcję z publicznością, i tu pojawia się celowo pomijana przeze mnie kwestia. Na początku koncertu z jego ust padło pytanie: “Czy wiecie co jest ważne podczas festiwalu?”. Niektórzy trochę bardziej zdekoncentrowani uczestnicy krzyczeli: “wóda!”. Noon śpiesznie uświadomił ich, że chodzi tu jednak o nagłośnienie. Fakt niezaprzeczalny – nagłośnienie musi dawać radę, i zdecydowanie dawało. Nie można było się doczepić ani do mocy, ani do jakości dźwięku – w odniesieniu do wszystkich scen.

Wróćmy jednak do koncertu, który rozpoczął się od nowego materiału, a dokładniej od kawałka „Diabeł ubiera się w Stone Island”. Nie ukrywam, że trochę brakowało mi nawijki Żyta… Drugim granym utworem był “Den Gard”, a po nim mogliśmy usłyszeć arcydzieło “Rian”. Generalnie każdy zagrany przez panów muzyków utwór był niesamowitą historią, czasem malowniczą czasem melancholijną. Jednak po wieńczącym koncert “Sporyszu” czułem wewnętrzne rozdarcie – czemu tych historii było tak mało, czy maestro Noon nie mógł wyjść poza ramy, poza schemat grania live i przemycić bokiem puszczenie choćby jednej ze swoich genialnych produkcji, tak po prostu. Może faktycznie spełnienie mojego pobożnego życzenia pasowałoby jak kwiatek do kożucha i zatarło całościowy obraz koncertu, a koncert ten był wzniosły, rodzinny (dosłownie i w przenośni) oraz najzwyczajniej w świecie piękny.

Drugi z koncertów na Yard Stage to zupełne szaleństwo zaserwowane nam przez Święty Bass. Prócz Phunk’illa oraz Miłego ATZ na scenę wjechała, choć chyba bardziej wleciała ekipa Undadasea, która kontynuowała swój pokoncertowy wieczór. Słowo klucz tego występu to energia, która była totalnie niepohamowana zarówno po stronie występujących, jak również po stronie publiki. Ciężko w jakiś poukładany sposób zrelacjonować to, co się tam działo. Muzyczna rozpierducha na pełnej. Stage diving. Sztuka manipulacji linią bassową – wiercenie, mielenie, świdrowanie. Do tego prawilna nawijka, a trzeba przyznać, że Atezecik skillsy i stylóweczkę ma nie do podbicia. Prócz zagranicznej garażowo-baslajnowej selekcji panowie zagrali swoje produkcje, które są konkretnie jakościowe. „Kto to jest, kto to jest?” Wieść niesie, że mieszkańcy sąsiedniego osiedla poznali odpowiedź na to pytanie.

Nacechowane pejoratywnie sformułowanie „jesteście siebie warci” w odniesieniu do relacji Cieszyn – Yass! Festival nabiera całkiem nowego znaczenia. Już pierwsza odsłona Yass’u! pokazała idealne wkomponowanie się w klimat tego pięknego miasta. Cieszyn i jego mieszkańcy czekali natomiast zbyt długo na tak znakomite wydarzenie muzyczne. Wierzę, że na naszych oczach powstał „związek na lata”. Na pewno na rok, bo organizatorzy już zapowiedzieli następną edycję. Do zobaczenia!

Foto: Krzysztof Puda / Yass! Festival