Czwartek. Klub w północnej Polsce. 24 godziny do Audioriver. Ludzie siedzą, piją drinki, słuchają muzyki. Jest ciepła noc. Przewodni temat rozmów i pytań? Oto one. O której jedziecie? Gdzie śpicie? Na kogo czekacie? Które Audioriver przed Wami?

Ludzie. To jest pierwsza rzecz, która czyni to miejsce wyjątkowym. Festiwali jest wiele, ale to w Płocku spotkasz wszystkich znajomych z branży, ludzi, których widzisz raz na rok, swojego fryzjera,  byłego chłopaka, barmankę z ulubionej knajpy czy koleżankę ze studiów. Przecież ona nie interesowała się elektroniką? Dzisiaj się interesuje. Myślę, że Audioriver miało naprawdę wielki wpływ na poszerzanie świadomości ludzi i nie tylko młodych ludzi. Wielu w to nie uwierzy, ale w naszym towarzystwie jest już kilka osób, które na skarpie bawiły się już „naście” razy.

Właśnie. Na skarpie. To druga rzecz, która jest wyjątkowa. Nieważne czy jesteś w Płocku pierwszy czy jedenasty raz, kiedy spojrzysz z góry na to festiwalowe miasto to jesteś pod wrażeniem. Z roku na rok bardziej kolorowe, większe, dudniące i tętniące. Nie mieszczące się w jednym kadrze na raz. Ochroniarze krzyczą do ludzi za bramkami: „idźcie dalej, nie stójcie w miejscu, jeszcze zdążycie zrobić zdjęcie”. Nikt jednak nie chce czekać, zdjęcie ma być teraz i już. Fotki po raz pierwszy, drugi, ósmy, jedenasty.

Biegniemy załatwiać sprawy, przechodzimy obok zamkniętych w tym roku drugich schodów (o tym później) i widzimy kolorowe światła sceny Burna odbijające się od drzew. Z daleka leci numer od Black Coffee: „Wish you where here”. Sama prawda. Telefon jednak wibruje i przychodzi rozczarowanie… The Black Madonna odwołuje występ. Pozwolicie, że zacytuje swoją relację z Kappa Futur Festival? ”Posłuchaliśmy tylko chwilę The Black Madonny (wiedząc, że niedługo Audioriver)”. No i masz. Tyle było w tym roku naszej wspólnej przygody.

Stajemy przed główną bramką, która przeżywa oblężenie. Na moment samego wejścia narzekało w tym roku niestety wielu. Organizatorzy zachęcali do korzystania z bocznych wejść, ale jak tam dojść, kiedy na znanych tobie schodach spotykasz… kratę? Utarte przez lata ścieżki przeszły do lamusa, a wyjście „na miasto” z Audiopola czy ToiCampu oznaczało spacer niezłą obwodnicą. Dopiero w niedzielę znaleźliśmy nowy skrót przez chaszcze. Tak czy siak wielu nawet zaprawionych w bojach fanów festiwalu krążyło w lewo i prawo dziwując się niezmiernie.

Dookoła, bo dookoła, ale wchodzimy. Im więcej imprez i festiwali zaliczysz tym bardziej doceniasz… główną scenę. Często na Audio rezydowałem całe noce w namiotach, by w tym roku spojrzeć na festiwal z festiwalowego punktu widzenia. Ze skarpy.

Rozpoczynamy pierwszy atak szczytowy. Rozbijamy obóz pierwszy. Rozpoczyna się proces aklimatyzacji. Wpadamy na ostatnie chwile z Polo & Pan, brzmi to na tyle energetycznie, że postanawiam sprawdzić bardziej szczegółowo ich twórczość po powrocie do domu… Potem scenę główną opanował David August. Kilka razy słuchaliśmy już Augusta w akcji, ale to było… lata temu, kiedy jeszcze August był przed swoją monumentalną przemianą. Nowy August to muzyka pełna głębi, pomysłu, duszy, momentami niepokoju, momentami energii.  August nie pokazał swojej twarzy. Momentami byliśmy wręcz zaskoczeni, bo obok ambientowego zacięcia, nie zabrakło utworów w stylu broken beat czy kompozycji opartych na mocnym uderzeniu techno. Klimat budowały też wizualizacje rodem z jakiegoś opuszczonego opactwa… Brawa dla Augusta, że poszedł w takim kierunku i szuka siebie w takiej stylistyce, bo przecież mógłby sobie całe życie odcinać kupony od „Hamburg is for lovers”, albo nagrać jeszcze kilka podobnych numerów i grać dwugodzinne house’owe sety. Tymczasem August szuka, a my jesteśmy wielkimi kibicami jego talentu.

Scenę główną kilka godzin później opanował Monolink. Mam wrażenie, że jego kariera nabiera tempa, a charakterystyczna gitara w wolno sunącej do przodu elektronice stanowi element pewnej imprezowej odskoczni. Sam Monolink stwierdził na Audioriver ze sceny, że to jego drugi raz w Płocku, ale teraz jednak na scenie głównej. Oglądaliśmy z uśmiechem na ustach zarejestrowany w internecie występ Monolinka na Burning Manie z 2018 roku, na Audioriver było nawet mam wrażenie pełniej, dokładniej i w otoczeniu dodatkowych muzyków. To naprawdę dobry festiwalowy temat. W głowie pojawiło mi się takie porównanie, że Monolink to taki Stimming z gitarą.

Następny w kolejce był Danger… I tutaj świat stanął na głowie. Współpracujący z nami Łukasz napisał tak o jego występie: „Gość urzekł nas swoją osobowością. Zawsze znajdzie się jakiś dziwak, który wywoła efekt „wow”. To była niespodzianka, na którą nie byliśmy przygotowani. Grał w pelerynie i w masce, jego świecące oczy co kilka chwil zmieniały kolor. Danger wyskakiwał przed DJkę i zaserwował nam zadziwiającą mieszankę z motywami muzyki z gier z lat… osiemdziesiątych?” To było tak efektowne, że jeden z naszych kolegów stwierdził: „ja nie wiem czy mi się to podobało, czy nie”. Biada sztuce, która nie budzi emocji! Danger budził jak… nikt tyle emocji nie wzbudził na tym Audioriver.

Ten sam kolega Łukasz przez dwa dni obserwował też to, co działo się w obozie drugim. Tamten klimatyzował się w Hybrid Tent. W końcu drum’n’bass to w zasadzie druga siła tego festiwalu. Jakie wieści płynęły stamtąd przez radio? Pozwólcie, że zachwiejemy chronologią.

Andy C świetnie bawił się z publicznością i cieszył z płockiego występu… Zagrał bezbłędnie. Mocno melodyjną i wyrazistą odmianę liquidu zaprezentował Dimension. Szybko mieszał swoje numery z trackami innych producentów. Tylko trzy, cztery frazy i dalej! Równie szybko (może szybciej?) grał też Friction. To mistrz miksowania nawet po dwóch frazach. Tylko czy to nie jest przerost formy nad treścią?

Z nieco mniej optymistycznymi reakcjami spotkał się set od Dirtyphonics. Porównując ich występ do tego na Audioriver sprzed… 10 lat, to można stwierdzić, że po prostu bez rewelacji.

Zmieniamy temat. Sobota. Upał. Dzień. Żar leje się z nieba, choć od czasu do czasu spadnie kilka kropel deszczu… Z plaży nad Wisłą festiwal przenosi się na Rynek. Gra tam specjalna scena, ustawiona tuż obok fontanny. Przechodząc w sobotę słyszeliśmy z niej „Enfants” Ricardo Villalobosa. Do tego na rynku warsztaty, rozmowy, winylowe zakupy, ciuchy, kluby i stoiska… innych festiwali.

Jedną z tradycji festiwalu jest też niezależna scena Bassriver. Na końcu ulicy Grodzkiej zagrała polska śmietanka gatunku (pod naszym patronatem!). Bez jeńców, cały czas z pełną energią, cały czas jakby był prime-time. Pamiętam jak DJ-e grali kiedyś ze sprzętu ustawionego na stołach, dzisiaj to już naprawdę profesjonalna scena i osobny festiwal.

Zresztą takich inicjatyw powstało w Płocku już… kilkanaście. My wybraliśmy się w tym roku na imprezę na Wiśle On Boat (to już mała tradycja), ale jest przecież jeszcze Audiopole, jest Audiobar, jest to Bassriver, w tym roku jeszcze było nowe Lost In Space, do tego dj w praktycznie każdym większym barze, a nawet restauracji. Choć to imprezy, za które Audioriver w większości nie odpowiada, to właśnie energia z AR zachęciła ludzi, by wspólnie coś zrobić… Takie nasze polskie OffAudio. 

Idziemy się przespać przed gorączką sobotniej nocy. Budzi nas burza. Jesteśmy zdeterminowani, ale pod namiotem jest sucho, a przy ToiCampie stoją… nalewaki z piwem. Czekamy więc z pianką na lepsze czasy w bezpiecznym miejscu i tylko myślimy sobie o tym jak mógł zagrać Jon Hopkins… Na Wilkinsona jesteśmy jednak gotowi. Ktoś ostrzega: „za godzinę znowu będzie ulewa”, ale patrzymy w niebo i nic na to nie wskazuje. Ruszamy z powrotem do obozu pierwszego na skarpie.

Wyzwalamy z siebie masę energii. Zaczyna się klasycznie od „Take Me Higher”, na scenę wchodzą coraz to nowi wokaliści, jest dużo światła, jest energia, chęć do życia płynie z tej głównej, choć dla malkontentów i fanatyków dnb to pewnie jakiś rodzaj „komercji”. I po kilku numerach spełnia się przepowiednia proroka z pola. Zaczyna się od kilku kropel, a potem… Słyszymy ze sceny: „chyba nie boicie się deszczu?”, ale jednak się boimy, bo to nie był zwykły deszcz. Ludzie rzucili się do namiotów jak horda kawalerzystów uderzająca do boju. Nawet się barierki poprzewracały przy namiocie True Music. Wodę miałem nawet w butach…

Nic, ale to nic nie wskazywało wtedy, że jeszcze tej nocy wpadnę w pięciogodzinny trans… Zanim jednak o tym – zajrzymy do technicznych namiotów. Tam był członek naszej ekipy Dawid Janczar. Panie Dawidzie – co tam na techno? Czyli w cyrku i w Kosmosie?

Piątek był dla mnie dniem bez dylematów, od godziny 3:00 do 7:00 cel numer jeden to właśnie namiot Kosmos. A tam? FJAAK LIVE. Jak w „Ciekawym przypadku Benjamina Buttona” młodzi Niemcy oszukują naturę. Jawnie palący niezliczone ilości blantów mają tyle energii, jak gdyby zjedli multum witamin i suplementów diety… To właśnie ta energia jest powodem, dla którego grono ich fanów ciągle się powiększa, a występy to mieszanka szaleństwa z analogową elektroniką. Podczas występu na płockiej plaży nie było momentu, w którym czułbym się zawiedziony. Kwintesencja radości. Chłopaki zagrali swoje największe „szlagiery” takie jak np. „Onslaught (FJAAK remix)”, „Drugs” czy nieznudzone nikomu „Don’t leave me”.

KOBOSIL. Kolejny młody ale już doświadczony wilk z „nowej generacji techno”. O ile dużej grupie entuzjastów Kosmosu mogło się wydawać, że na „Fjaakach” było za wolno… to podczas występu Max’a takich malkontentów powinniśmy naliczyć na palcach jednej, no może dwóch rąk. Rezydent Berghain zasuwał niemiłosiernie, dając drugie życie kosmonautom zmęczonym  wielogodzinnym tuptaniem.

I jeszcze VTSS. Dla garstki, która uważała że na Kobosilu jest za wolno na pomoc przybywa superbohaterka Martyna Maja. Ciężko zrozumieć jak w tej całej surowości, industrialności, nieprzewidywalności i często brutalności mógłby się odnaleźć „standardowy fan techno”… Jednak jest tak, że Martyna nie zatrzymuje się w miejscu i zdobywa serca coraz to większej i szerszej publiki. Impet maksymalny, jesteśmy dumni, że mamy kolejną „zawodniczkę” na światowym poziomie. Jej closing przez wielu uznany był za najlepszy set dnia.

Co my robiliśmy w momentach, gdy Kosmos odlatywał w inne stany? Zaczęliśmy przygodę na scenie Burn. Pierwszych kilka numerów od Lee Burridge’a pozytywnie zaskoczyło i bujało… Potraktowaliśmy to jako rozgrzewkę przed Kölschem. Duńczyk grał o 1:45 i od tej porze byliśmy w Circus Tent. I wiecie co? Wszystko było w porządku, już w pierwszej części seta pojawił się remiks Butcha, numery zmieniały się dość szybko, a tancerka wywijała pod olbrzymim telebimem. Wszystko w porządku, ale… ten Lee Burridge wciągnął nas bardziej niż przypuszczaliśmy. Odważna decyzja: wracamy na Burn Stage! I drodzy Państwo… pozostaliśmy tam do ostatniego numeru.

Krainy, do których wybraliśmy się z Burridgem, potem duetem Bedouin i Oliverem Koletzkim były rejonami świata, w których czujemy się najlepiej. Czujemy momentami te przysłowiowe „ciary”. Burridge zagrał np. numer RÜFÜSa „Innerbloom”, a także nieznany mi remiks… Boba Marleya.

Duet Bedouin wędrował potem koczowniczo przez krainy spod szyldu Innervisions, Afterlife czy Crosstown Rebels. Pięknie szedł Gardens Of God Feat. Egle Sirvydyte – „Are We?” czy utrzymane w bedouinowej stylistyce Toto Chiavetta „Dedication To All The Mothers And Their Moons”.

Potem stery przejął Oliver Koletzki, by zaprezentować najnowsze cuda od Stil Vor Talent, także od Innervisions. Utrzymywał tempo, klimat, budował nastrój, uderzał mocniej i nieco łagodniał. Ciarki na plecach, gdy poleciał Holden „Nothing” czy „Computer” od Adana Twins. Co chwilę w powietrze wystrzeliwało kolorowe konfetti, po zamknięciu sceny głównej to właśnie na Burna przybyła dodatkowa publika, która ciasno zajęła skarpę numer dwa.

Kolorowe światła odbijały się od drzew, słońce wstało, beat uderzał, klimat tworzył się z minuty na minutę! Burn Stage to tak naprawdę main numer dwa. Podobna struktura, ale klimat nie do podrobienia. Oliver Koletzki zagrał moim zdaniem najlepszego closing seta jakiego słyszałem na Audioriver i był to dla mnie set numer jeden edycji 2019.

Chcecie dowiedzieć się, co jeszcze grała cała „czwórca” tego wieczoru od 1:15 do prawie 7:00? Przygotowaliśmy małą tracklistę. Ale w osobnym artykule, bo ten robi się zbyt obszerny…

Jeszcze tylko kilka słów o niedzieli, chociaż można by poświecić jej całą relację… Audioriver Sun/Day to festiwal na festiwalu. Klimat przypominający ten, który panuje na festiwalu Day Zero. Taką inspirację, a nawet kopię można nie tylko zrozumieć, ale jej nawet żądać! Sun/Day odbywa się w innym miejscu oddalonym od plaży w Płocku. To park z charakterystycznymi schodami, na których samym dole znajduje się jedna z dwóch scen. Druga, w klimacie dnb, usytuowana jest niedaleko na polanie. A pomiędzy scenami… setki kolorowych ozdób, kilkadziesiąt punktów do odpoczynku, perskie dywany na trawie, tajemnicze szamańskie postacie, drewniane instalacje, sztuczne kwiaty, podesty, siedziska i setki koców, które warto zabrać ze sobą na to afterparty.

Do tego dużo… mydlanych baniek, które maszyny produkowały przez cały festiwal, dużo kolorowego światła, a nawet dymne race, które jeszcze bardziej podkoloryzowały set Damiana Lazarusa, rezydenta tego afteru. Grał równie magicznie (jak na tę porę i to miejsce) jak Koletzki dzień wcześniej. Sięgał po klasyki (Ame „Rej”) sięgał oczywiście do obozu Afterlife, do swojego Rebellion, nas urzekło Mathame „Skywalking”… Kilka słów uznania dla Briny Knauss, która przed Lazarusem zbudowała piękny klimat, a Alan Dixon „La Danza” rozbrzmiewało w uszach. Napiszę to po raz ostatni, ale taka prawda. Co za klimat!

Szczerze? Jeżeli z jakichś powodów nie mógłbym kiedyś dotrzeć na Audioriver w weekend, to do Płocka warto przyjechać nawet na samą niedzielę. To jest polskie mistrzostwo.

Audioriver ma to do siebie, że przyciąga wiele pozytywnych grup klubowiczów i każda bawi się w swoim klimacie. Jest spora grupa miłośników połamanych dźwięków w Hybridzie. Są rejwerzy, którzy mają swój Kosmos i zaglądają do cyrku. Jest grupa ludzi, która tak jak my siedzi na scenie głównej. W tym roku pięć godzin zamknięcia Burna i niedzielna wycieczka z Lazarusem była tematem dla jeszcze jednej grupy. A i wiem, że masa imprezowiczów bawiła się też do muzyki granej przez znanych z polskich klubów DJ-ów. True Music pękał w szwach, ciepłe słowa płynęły też o występie Catz ‚n Dogz, który grali dłużej przez absencję Black Madonny.

Największe plusy? Burn Stage i closing Koletzkiego na miarę jakiegoś OffSonar. Całe kolorowe afterparty. Piwo w puszce za które zapłacisz kartą. Największe minusy? Problemy przy wejściu, ciągle mało miejsce w Kosmosie i pozamykane znane ludziom ścieżki… Audioriver przeradza się w festiwal drogi, bo przez cały weekend trzeba kołować i kołować, omijać i omijać kolejne powiększane przestrzenie, do których taksówka nie dojedzie. Przez trzy dni zrobiłem pieszo… prawie maraton. 35 kilometrów.

Nie rozumiem jednej rzeczy. Dlaczego Audioriver, który odbywa się od kilkunastu lat, który zaprasza naprawdę światowej gwiazdy dj-ów i producentów, który może pochwalić się klimatyczną skarpą, dziesiątkami imprez towarzyszących, afterem zapierającym dech, pomijany jest w jednych z najbardziej opiniotwórczych „festiwalowych” rankingach tworzonych przez największe europejskie redakcje? Nie byliśmy na wszystkich imprezach tego kontynentu, ale na TOP50 festiwali w Europie Audioriver zasługuje na 100%.

Patrząc na sprawę z polskiego punktu widzenia, to cóż… Są dwa pytania, które słyszysz raz na 365 dni. Pierwsze: „co robisz w sylwestra?!”. Drugie: „Widzimy się za rok na AR?”.