Polska historia wydarzeń z muzyką elektroniczną zna przypadki, gdzie agencje eventowe z każdym kolejnym rokiem zaniedbywały swój festiwalowy twór bądź nie dokładały starań do rozwoju licząc na to, że popłyną na hajpie dajmy na to dwóch pierwszych udanych odsłon. Bywały też przypadki, że agencje, które wykupiły od międzynarodowego brandu prawa na konkretną ilość polskich edycji, z każdym kolejnym rokiem cięły koszty tych produkcji.

Zgoła odmienną politykę działania przyjęła agencja Follow The Step. Wyciąganie wniosków, analiza zmieniających się trendów rynku, wielopłaszczyznowa poprawa jakości. Nie chciałbym, żeby brzmiało to, jak wydumana kokieteria, ale to jak rośnie ich „potomstwo” fascynuje. Moje ukryte pokłady malkontenctwa nadal pozostają ukryte, a ochy i achy wiodą prym. Lecimy ze wspominkami z trzeciej edycji Undercity.

Zanim jednak napiszę o tym, co zobaczyłem na miejscu, parę zdań o tym, co pokazywali w mediach społecznościowych organizatorzy na kilka dni przed samą imprezą. Dla przeciętnego zjadacza chleba złożenie mebla z IKEI wiąże się ze sporą ilością bluzgów i nadprogramową stratą czasu. To, z jaką ilością elementów konstrukcji poszczególnych scen poradziła sobie ekipa montująca to czapki z głów. Czy były bluzgi? Niewątpliwie, ale czasowo pykło wszystko wyśmienicie. Wystrojony warszawski Torwar był w 100% gotowy na przyjęcie wygłodniałych techno freak’ów, dla których brak zeszłorocznej konsumpcji tylko potęgował chęć degustacji.

Co do zmieniających się trendów rynku i techno freak’ów…

Tegoroczny line-up został tak skonstruowany, że muzyka house została praktycznie pominięta. Dla niektórych to pewnie spore rozczarowanie natomiast ja z każdym ogłoszeniem części lineup’u cieszyłem się, że w to mi grają.

50 aktów zostało rozlokowanych na czterech scenach: Metropolis Stage (scena główna), Tunnel #1, nowopowstały Tunnel #2 oraz District Stage, na którą finalnie niestety nie dotarłem. Moja muzyczna wędrówka w 90% opierała się na przemieszczaniu pomiędzy wspomnianymi Tunnelami, których skład opierał się w głównej mierze o DJów tzw. nowej generacji techno czy jak to woli współczesnego techno. Przejście między tymi dwoma scenami trwało chwilę. Dwie idealnie wyizolowane sale (prawie że lustrzane odbicie), w obu sporo miejsca do tańczenia w stylistyce pędzącego Pendolino tyle, że bez wagonów, przedziałów i hamulca awaryjnego. Do tego bary na wyciągnięcie ręki oraz całkiem spora przestrzeń wypoczynkowa, a przy tunelowym tempie grania czasem trzeba było dać odpocząć nogom.

Dobra, teraz czas na to, do czego techno tygryski przyszły pobrykać. Prócz podziału na dni nie będę skupiał się zbytnio na chronologii występów. Część setów udało mi się przesłuchać/przetańczyć w całości, niektóre we fragmentach, ale wszystko, na co dotarłem brzmiało wyśmienicie – zarówno w odniesieniu do selekcji muzycznej, jak i samego nagłośnienia, które w mojej opinii bardzo dawało radę. Jednak to, co najbardziej dawało radę, a konkretniej kto to panowie artyści odpowiedzialni za iluminacje. To jak oświetlenie pracowało podczas poszczególnych setów to istne arcydzieło. Zasadniczo po chwili obserwacji ich pracy doszedłem do wniosku, że tworzyli z DJami swoiste B2B. Pełna wczuta, pełna radość, jechali na faderach jak szaleni, wszystko w punkt z uśmiechem na twarzy. Chapeau bas!

Co do piątkowego basu to pierwsze połamanie kręgosłupa zaserwował mi Sept. Polski czempion znany m.in. z powieści „Never Ending Closing” tym razem był teoretycznie odpowiedzialny za przecieranie szlaków, niemniej już po kilku zagranych utworach wszystkie ścieżki były wydeptane. Pełniusi tunel, znakomita selekcja i skillsy + emanująca od niego energia zapewniły idealny dwugodzinny start, a całościowo sam set stał na takim samym poziomie co kompozycje zasłyszanych później zagranicznych headliner’ów. W trackliście pojawił się m.in. niezniszczalny „Phiom Enhah” od Rikhtera czy też jako małe preludium sobotniej nocy „This Is Religion” od Remco Beekwildera.

Po Sepcie stery przejęła Stephanie Sykes, która miała być moją damą numer jeden podczas całego Undercity. Jak się następnego dnia okazało, serduszko zabiło mi zdecydowanie mocniej podczas występu innej pani. Co do Stephanie – było solidnie, nieco mrocznie, ale tym razem nie do końca miażdżąco, a sympatyczna brytyjka ma do tego zdolności.

Piątkowa noc dała mi również możliwość zapoznania się z umiejętnościami Stefa Mendesidisa, który wyróżniał się swoim graniem. Trochę bardziej oldschool’owo, trochę więcej groove’u od pozostałych i przez ten czas, który z nim spędziłem dosyć tribalowo. Bardzo cenię sobie takie zapoznania, myślę, że będziemy utrzymywać kontakt.

Warto dodać, że wszystkie sety rozpoczynały się o wyznaczonych godzinach. Żadnych opóźnień, żadnych przesunięć, i tak punktualnie o 3:00 wystartował zamaskowany belzebub SNTS. Metaforycznie może to niezbyt trafiona fraza, ale w dosłownym znaczeniu jak najbardziej – to była istna rzeź niewiniątek. Bez skrupułów, bez politowania srogo miażdżył licznie przybyłych. Nie wiem, czy miał jakieś fory u dźwiękowców, czy tak sprytnie manipulował zasobami nagłośnienia, ale podczas jego live seta bas jakby przeszywał bardziej niż u innych występujących. Tony niskie powodowały rezonację i podłoża, i wnętrzności. Genialny występ.

Kolejne dwie godziny podzieliłem pomiędzy włoskie duo 999999999 (tym razem niestandardowo w formie dj seta) oraz niemieckiego producenta Alignmenta. Bez rozpływania się były to bardzo solidne i jakościowe występy. Numery, które udało mi się wyłapać to m.in. Burden – „Rotten Skin” czy Alignment – „1993”.

Piątkowe szaleństwo zamykał swoim setem Regal. To już, któreś z moich spotkań z Acidboyem i za każdym razem najbardziej urzeka mnie to jak zjednuje on sobie publikę i odkrywa w niej ostatnie pokłady energii. Połączenie kwaśności z posuwiście zapier..niczającym bitem to znak rozpoznawczy Gabriela, i tak też było tym razem. Cały czas oporowo, cały czas nienagannie technicznie. O takie closingi walczyliśmy, a sam closing track od I Hate Models – „Werewolf Disco Club” był idealnym podsumowaniem tego co wydarzyło się w ciągu tych dwóch godzin.

Podobnie jak dwa lata temu organizatorzy dobrze wiedzieli jak przygotować czasostolik, by ukrócić festiwalowiczom before’owanie i zmusić ich do wcześniejszego przybycia na teren festiwalu. W tym roku stało się to za sprawą Vladymira Dubyshkina i jego występu sobotniej nocy zaplanowanego na 21:00 w Tunnelu #2. Frekwencja, którą zastałem była chyba jedną z największych podczas trwania całej imprezy. Nic dziwnego, bo podopieczny Niny Kraviz swoją stylistyką grania z automatu doprowadza nogi i ciało do nieskrępowanych ruchów. Szybko, melodyjnie, wokalnie. Mnie oczywiście podobało się, ale mając w pamięci wczorajsze zdecydowanie głębsze brzmienia nie popadałem w zachwyt. Trochę tak dyskotekowo, ale czasem i takiego kontentu trzeba.

Po młodym rosyjskim producencie za konsoletę wkroczyła diva, która skradła moje serce i wg mojej opinii zagrała set nr 1 całego Undercity – Clara Cuve. To podczas jej występu usłyszałem najwięcej dancefloor killerów, które cały czas wykręcały banana na mojej mordce. Od początku do końca wszystko utrzymane w tempie i technicznej elegancji. Część smaczków to: Haze – C – „Red Zone (SveTec Remix)”, potężny Koszmar – „Omega Arch” czy też odjechany remix wiecznego klasyka Green Velvet – „La La Land”. To właśnie w tej krainie za sprawą Clary się znalazłem. Ślicznie dziękuję.

Kolejny wykonawca, który pełnił funkcję motorniczego to jeden z moich faworytów – holenderski DJ i producent Remco Beekwilder. Kompozycja gry światłem oraz jego niebanalnego seta to połączenie przewyborne. Wszystko kleiło się wyśmienicie, na mega klimacie. Muzycznie bardziej w kierunku melodyjności, groove’u i całościowej spójności. Nie zabrakło m.in. materiału z najnowszego albumu „Tales From Tramkade Trilogy”.

Ciężko już o górnolotne epitety, by określić kunszt pozostałych występujących więc pozwolę sobie lakonicznie i muzycznie nakreślić jak wyglądała moja dalsza wędrówka sobotniej nocy.

Shlømo jak to Shlømo – zajebiście chociaż nie umieściłbym go nawet w top 5 wszystkich występów. Taka skala. Jeśli coś jest zajebiste a jest poza top 5, to jakie jest top 3? 🙂 Tym razem pozostawię przyznawanie medali. Oczywiście nie mogło zabraknąć pozytywnie wiksującego „Welcome Back Devil” spod jego ręki.

Potężny Tommy Four Seven był klasą samą dla siebie. Standardowo miażdżył głębią, łamanym basem i konsekwentną klimatycznością.

Jedyne dłuższe chwile, jakie spędziłem na Metropolis Stage to końcówka występu Nastii. Bardzo szanuję jej szerokie spektrum zamiłowań muzycznych, które prezentuje, ale to które wybrała na swojego seta było dla mnie chyba za bardzo odklejone. Pojawił się C.J Bolland z „There Can Be Only One”, następnie był przeskok do dramów Jazzsteppa ft. Foreign Beggars „Raising The Bar (Stray Remix)”, by skończyć wszystko Kosheen – „Hide U”.

Co do samej sceny głównej – ta również robiła niesamowite wrażenie. „Perfect cube” nad DJką plus przecinające imprezowiczów na wskroś lasery. Wszystko zmieniające się niezwykle dynamicznie.

Ostatki ostatków. Po wstępnych oględzinach tak jak większość wytrwałych wybrałem Tunnel #2 i set Klangkuenstlera. Nie wiem, na jakim tempie dokładnie grał, ale zdecydowanie było to 150+. Najlepsze, że panowie od świecenia dostosowali się do tego perfekcyjnie. Muzyka i światło zasuwały tak, że nie mogłem złapać myśli – „ale po co to komu?”. Ostatni przystanek, czas wysiadać, a na piękne pożegnanie malowniczy utwór jego autorstwa – „Weltschmerz”.

Trzecia edycja już za nami. Z pełnym przekonaniem jestem w stanie stwierdzić, że była tą najlepszą. Nie strach pomyśleć co by było gdyby w zeszłym roku Covid nie pokrzyżował planów organizatorom. Co można jeszcze ulepszyć, co poprawić? Czy festiwal Undercity ma w ogóle szczyt możliwości organizacyjnych? Zobaczymy za rok! 5!

(Zdjęcia: Helena Majewska)