Było GG, potem NK, jakoś to wszystko przeniosło się na FB, chociaż u Marka i tak pozostała już raczej starsza część internautów i nawet znani artyści często wrzucają tam posty od wielkiego dzwonu. To nie będzie jednak notka o historii komunikowania się w internecie, ale na dzień dobry, po prostu chciałem obrazowo naszkicować pantarheiowską rzeczywistość. Ta sobie tak płynie i choć wydaje się, że Instagram będzie przecież zawsze, to nie będzie.

Obserwowałem jak ze sklepowych półek powoli znikały kasety, potem działy z płytami kompaktowymi kurczyły się jak skóra morsa w przeręblu. Dzisiaj „sidik” kupi tylko kolekcjoner, prawdziwy fan danego artysty, osoba wspierająca daną branżę albo ktoś, kto w aucie ma jeszcze taki odtwarzacz. Nawet z komputera tego CDka nie odsłuchasz, bo na płytowe kieszenie nie ma już miejsca w sprzęcie. I to też nie jest artykuł o płycie CD, tylko o… streamingu. Kolejnym kroku postępu, który też za jakiś czas po prostu umrze, choć wydaje się to nieprawdopodobne i choć naprawdę nie mam jeszcze popomysłu z jakie względu. Może ceny będą rosły, i rosły, i tak jak z Netflixem, żeby słuchać wielu artystów trzeba będzie opłacać różne platformy? Na razie mamy na tyle komfortową sytuację, że na każdej z platform np. na takim Spotify’u znajdziemy prawie wszystko. Brak obecności danej nutki na platformie oznacza prawdziwy underground. Tak mnie ostatnio rozbawiło, kiedy słuchałem pewnego rapowego albumu właśnie za pośrednictwem Spotify’a i raper próbował mnie przekonać, że to „prawdziwy underground”. No nie.

I po tym przydługim wstępie dochodzę dopiero do pytania, które postawiłem sobie jakiś czas temu. Czy taki Spotify (dla przykładu) dobrze wpływa na muzykę elektroniczną? Zadaje to pytanie ludziom dookoła słuchającym (nazwijmy to) techno i wszyscy są zgodni, że tak. W sumie nawet nie wiedzą, dlaczego streaming miałby tej muzyce szkodzić. Mówią o dostępności wszystkich ważniejszych płyt i singli w dniu premiery. Aplikacja przypomina im o numerach, które dzisiaj pojawiły się na rynku, a zostały wydane przez poserduszkowanych artystów.

Dostępność, nowości, możliwość „ściągania” do offline’u numerów i całych albumów, które nie zajmują gigabajtów przestrzeni. Przyzwoita jakość, nieskończone przetasowania, nieprzebrane albumy do przesłuchania oraz rekomendacje dobierane w coraz bardziej inteligentny sposób, dzięki którym puścisz playlistę na imprezie i nikt nie przełączy przed afterem. To korzyści i oczywiste oczywistości dla wszystkich korzystających, a osoby, które nie korzystają ze streamów z pewnością i tak wiedzą „jak to działa”.

Rok temu podczas wywiadu z głównym bookerem Audioriver czyli Leonem, przy okazji zapytałem go, czy używa takich platform. Powiedział, że nie i że takie platformy… przekszadzają kształtować gusta, bo podpowiadają muzykę podobną do tej, której słuchasz.

Może pozwalają dogłębniej poznawać to, co się zna, ale na pewno nie wychodzić poza schematy.

Czytaj też: 15 lat z Audioriver. Wywiad z Leonem

I też po głębszym namyśle trudno się z nim nie zgodzić, bo np. ja będąc zafiksowanym w okolicach house’u, deep house’u czy techhouse’u gdybym nagle miał ochotę posłuchać dobrego drum’n’bassu to… co w zasadzie miałbym wpisać? Spotify podpowiedziałby mi albo coś najbardziej popularnego, albo coś w okolicach, o które mogłem się zahaczyć z sentymentu czyli np. coś od Hospitality.

Playlisty „TOP 50 gatunku XYZ” omijam przecież z kilometra, bo często nie idzie ich słuchać. Jaką mamy także pewność, że na zapleczu platform nie istnieją niby przypadkowe algorytmy, które pomagają tym artystom, którzy „dobrze żyją” z platformą? Algorytm wrzuca nas zapewne także w masowe gusta, bo skoro coś podoba się milionom, TO JAK MOŻE NIE PODOBAĆ SIĘ TOBIE? Tylko, że w przypadku muzyki elektronicznej, sytuacja jest zgoła inna. Musicie przyznać, że nawet fanom dajmy na to Keinemusik, jeden numer z płyty się podoba, inny nie. Jeden technotrack Kobosila u jednego wzmaga palpitacje serca, innego wcale nie tyka. Wydaje mi się, że w przypadku „techno” gusta nawet fanów techno rozjeżdżają się statystycznie częściej niż innych gatunków. Nie to, żebyśmy byli wyjątkowi, ale po prostu… twoja mama powiedziała Ci to zapewne już 20 lat temu: „przecież to wszystko brzmi tak samo”. Dla laików tak, fani czują różnicę, ale sztuczna inteligencja nie jest raczej w stanie tego pojąć i oby długo nie była.

Co zrobić, żeby streaming nie przeszkadzał kształtować gustów? Na pewno oddać się w uszy innych, przynajmniej na początku. Lubię przesłuchiwać playlisty znanych mi artystów i wierzyć w to, że w nich nie kłamią i nie wrzucają „dla beki” byle czego, co podpowie AI. W zestawieniach dla przykładu &ME można znaleźć zarówno najświeższe numery Keinemusik (być na bieżąco) jak i tracki nawet nie elektroniczne z pogranicza jazzu czy nawet (chyba) reggae. Do tego numery nieznane, które potem słyszałem w setach artysty. Na pewno w tym kierunku można dryfować mniej na oślep niż oddając się „podpowiadaczom” z głównej strony.

Lubię też playlisty festiwali. Czego słucham to już wiecie, więc gdy np. odpalam sobie plejkę Audioriver to często jestem zaskoczony. Nie znam wszystkich 150 artystów z line-upu, to jasne, a dzięki takim zestawieniom łatwiej natrafić na „coś nowego”. Oczywiście trzeba być przygotowanym na zmierzenie się z nieoczekiwanym, bo przeplot 999999999 z Avalon Emerson, przeciętą Świętym Bassem i Desiree z Bou’em, jest prawdziwie elektrycznym doznaniem.

Co prawda poznajemy wtedy tylko najczęściej wyświetlane numery danych artystów, ale i tak możemy rozszerzyć horyzont. Po zeszłorocznej playliście Audioriver 2022 bardzo zaprzyjaźniłęm się np. z Rossem From Friends. Widziałęm, że taki ktoś jest, ale czy odpaliłbym go sam z siebie gdyby nie Spotify? No więc dochodzimy do konkluzji, że „na dwoje babka wróżyła” i streamingi mogą nasz poszerzać, ale trzeba słuchać, klikać, zmieniać i mieszać, niestety nie można oddać się w ręce algorytmów.

Tak sobie pomyślałem, nawiązując trochę do AI, że poziom automatycznych miksów na platformach jest coraz bardziej zaawansowany. Czasami nawet przewijają się numery same do 40 sekundy, bo tam jest breakdown, który wchodzi czasami jak w masło pod koniec poprzedniego tracka. Gdyby jeszcze dopasowywać tempo, a potem tonację według Camelot Wheel, to okazałoby się, że zawód dja jest jeszcze bardziej zagrożony niż zawód dziennikarza.

Lubicie słyszeć czasami ulubione tracki artystów? Lubicie! Bo idziecie pod scenę i macie oczekiwania, że Artbat zagrają np. „Age of Love”. Wyobraźcie sobie takie party, że każdy użytkownik platformy streamingowej X zaznacza sto numerów, które chciałby usłyszeć na imprezie. Z wszystkich osób, które kupiły bilety i wzięły udział w takiej ankiecie, wirtualny DJ montuje PERFEKCYJNEGO seta, który sprawia, że statystycznie zawsze 85% ludzi ma tam „imprezę życia”. Wspomnicie moje słowa, jestem wizjonerem. O ile takie imprezy już nie istnieją.

Na koniec chciałbym powiedzieć co najbardziej denerwuje mnie na platformach w kontekście elektronicznego świata. Całe tony „radio edit”. W techno i housie nie chodzi o to, żeby od razu dostać to, co się chce (moim zdaniem). Chodzi o to, by czekać. Nie spieszyć się (niezależnie od tempa, bo nie o to chodzi), ale wyczekiwać na kulminację, czuć mrowienie z nadchodzącego breakdownu i czuć pierwsze beaty melodii, najlepszej na świecie, tylko dwa razy w ciągu całych ośmiu minut. Żeby się nie przebodźcować, żeby chcieć posłuchać tego numeru po raz ósmy i szesnasty. Przewijacie ośmiominutowy track od razu do 2:40, żeby „się działo”? Wierzę, że nie. Kultura „radio editów” houseowych i techno sztosów powinna być zabroniona. Tu nie powinno chodzić o ilość, jak najszybszy zryw i następny, następny, następny motyw, track, utwór, szybciej, więcej, raz, dwa, trzy. To zabija cały klimat.

Trzeba jednak pamiętać (bo konkluzja mimo wszystko będzie pozytywna), że nie wszyscy słuchacze elektroniki po prostu mają czas na szukanie, klikanie, wybieranie singlowych wersji utworów. Jeżeli dzięki streamingom mogą być więc na bieżąco, to… czemu nie? Czasy się zmieniły i bądź co bądź my też maniakalnie korzystamy z takich platform.

(photo: Pixabay)